100 peso poszukiwane

Zobaczyliśmy Go pierwszego dnia po przylocie na Filipiny. Wow! Jaki idealny! Fantastyczny!

Gdzie to jest? Daleko, nawet bardzo daleko, totalnie nie po drodze i jak tam się dostać?

Pierwotny plan był zgoła inny. Nie wiedzieliśmy o Nim nic. A jednak dawał nam znać  o sobie prawie każdego dnia, wystarczyło otworzyć portfel, wyciągnąć niebieski banknot płacąc za dużą miskę ryżu z warzywami, a On znów przypominał o sobie…

Pierwsze filipińskie tajfunowo – deszczowe dni nie pozwalały wyobrazić sobie czystego nieba, słońca i Jego. Naszym priorytetem był Bohol i jego okoliczne wyspy.

Po krótki, tanim i skracającym podróż z 2 dni do 45min locie do Cebu, dostaliśmy się na Filipiny w pigułce, czyli na Bohol. Wyspy, plaże, dżungla, tarsiery, uśmiechnięci ludzie i dużo przygód.

Nadszedł Nowy Rok, On przypominał się każdego dnia i ostatecznie wymusił tą jedną jedyną słuszną decyzję – nie ma opcji, musimy Go zobaczyć!

A że po świętach Bożego Narodzenia i Nowym Roku „wszyscy” Filipińczycy wracają z tysięcy wysp do Manili, wszystko wszędzie jest wykupione, samoloty nieludzko drogie, promy pełne, autobusy wykupione na tydzień w przód, została nam tylko jedna opcja.

Sposobem chałupniczym dostać się tam gdzie chcieliśmy. A dzieliły nas 3 wyspy i 2 morskie przesmyki. I grubo ponad 600km. Niby luzik!

Wszyscy pukali się po głowie mówiąc, że nikt tak się nie przemieszcza, nie da się, że to Filipiny czyli nic nie jest normalne. I właśnie dzięki tej anormalności było ciekawie, choć powiedzieć, że męcząco to mało powiedziane…

Staraliśmy się dowiedzieć cokolwiek o przyszłych promach, autobusach itd. Przewoźnicy albo nie odbierali telefonów, albo raczyli nas informacją – w okresie Świąt i Nowego Roku zachodzą pewne zmiany w rozkładach. Ot i tyle. Mając w zapasie kilka dni, kwitowaliśmy to wszystko z uśmiechem.

Pierwszy pozytywny znak – jest dziś autobus pokonujący pełen palmowych wzgórz i pól ryżowych, nasz dobrze poznany Bohol.

Wieczorem docieramy do portu w Ubey – możliwe, że jeszcze dziś wieczorem będzie statek na wyspę Leyte.

Nie ma…

Zostaje nam spanie w portowej poczekalni pełnej 100 watowych żarówek bądź znalezienie miejsca na rozbicie namiotu. Wygrywa opcja numer dwa. Po ciemku, bez świateł – misja poszukiwania miejscówki w środku portu pt. Top Secret, zakończona połowicznym sukcesem. Kamienie zakuły w oczy dopiero rano, tak samo jak bolące plecy.

Idziemy, kupujemy bilet na łajbę, jemy poranną imbirową zupę z ryżem i następuje zaokrętowanie.

Czyli filipińskie maksymalne ściskanie dużej grupy ludzi na małej przestrzeni, na małej łódce, z jednoczesnym użyciem jakże przydatnych małych stołeczków przeznaczonych do zagęszczenia przybyłych pasażerów.

Spokojne morze, głośny silnik, zatyczki do uszu i idziemy spać. Jest równiej niż poprzedniej nocy:)

Tuż obok większości pomniejszych portów na każdej z wysp, możemy spodziewać się mini hubu transportowego. Tak jest i tym razem. Prosto z ulicy jesteśmy zgarnięci do busa tym razem szczycącego się mianem Express. Ekspresowo to pakuje się do niego pasażerów. Do naszego coś  a`la VW Transportera pakujemy 15 osób plus kierowcę. Oczywiście obowiązują extra stołki w każdym rzędzie, zwiększające pojemność do 4 osób w rzędzie.

Jedzie się szybko, prawie jak w samochodzie bez ogrzewania w środku polskiej zimy.

Klima ustawiona na 18 stopni, zawczasu znając panujące tam zasady, mamy w pogotowiu przygotowane skarpetki do sandałów i kurtki z kapturami:)

Pytaliśmy znajomych czemu tak robią, bo robią wszyscy. Odpowiedz jest prosta – oni nie znają tak niskich temperatur i tylko w samochodach mogą poczuć się jak w innym klimacie!

Do tego skoro można ustawić minimum na 18 stopni to czemu robić inaczej! Proste.

Dojeżdżamy to Tacloban, miasta podnoszącego się po śmiercionośnym tajfunie Yolanda w 2013 roku. Pierwotny plan zakładał, że od razu po przypłynięciu ma wyspę Leyte znajdziemy transport na drugi koniec wyspy – podobno było to możliwe. Nie tym razem. Filipiny.

Na dworcu w Tacloban pierwszy raz rzuciły się w oczy budki firm przewozowych z wielkimi afiszami MANILA. I wielkimi kolejkami przed…

Mamy 2 stycznia, a pierwsze wolne miejsca są na…. 6 stycznia!!! Wliczając stojące.

W tym momencie wyprawa w poszukiwaniu zaginionych 100 peso legła w gruzach.

Nie było opcji kupna biletu, innego transportu i dogadania się z konduktorem autobusu – takich chętnych było więcej niż normalnych pasażerów. A co odnośnie ostatniej deski ratunku – autostopu? Próbowaliśmy nie raz, ale na Filipinach po prostu chyba się nie da. Gdyby nie 7000 wysp, częste tajfuny i obsunięcia ziemi, ludzie być może przemieszczaliby się własnym transportem na większe odległości. Tylko, że na Filipinach mało kto ma własny pojazd! Rozwarstwienie społeczne jest tak duże, że jak kogoś stać na samochód to najczęściej od razu na dobrej klasy i jednocześnie nie opłaca mu się przemieszczać po krętych, górskich drogach, czekać ma promy itd. I po prostu stać go na samolot, nawet z przesiadką w Manili! Siec lotnisk i przewoźników jest mocno rozbudowana, latają wszyscy, biedni i bogaci, kupując bilety z wyprzedzeniem nawet nie ma co myśleć o innym transporcie. Przykład: za lot z Kalibo do Cebu, 45 min w powietrzu zapłaciliśmy 18 dolarów za głowę! Wliczając do tego jeden bagaż. W okresie świąteczno – noworocznym, kiedy pokonywaliśmy filipińskie wyspy i cieśniny, ceny skoczyły 5 – 6 krotnie. Na taki wydatek nie mogliśmy sobie pozwolić.

Czyli nie mamy wyjścia, zostaje nam powolne, czytaj ślamazarne przemieszczanie się za pomocą kolejnych autobusów, promów, jeepneyi na północ.

Szczęśliwie znaleźliśmy autobus na północ wyspy wyruszający za kilka godzin, 5h na ciasnych lateksowych siedzeniach w filipińskim układzie 3+2 (są dużo mniejsi, więc bardziej upchnięci), dojeżdżamy o 2 w nocy do portu. Wiedzieliśmy, że są dwie przeprawy promowe z jednej wyspy na drugą, ale żadna o nazwie, która właśnie pojawiła się nam przed oczami.

Jest trzeci, nowy port! Kiedy odpływa prom? Teraz!

Jako ostatni pasażerowie, niczym Indiana Jones w sandałach wskakujący na podnoszący się trap, lądujemy na statku. Mocno buja, ale nie wszystkim. Znajdujemy jeden, zawieszony, przez nikogo niezaanektowany hamak, który umiejętnie amortyzuje falujący dookoła świat:)

I tak trafiamy na naszą ostatnią, największą i poszarpaną wyspę Luzon. Stąd już na kołach można dojechać zarówno do Manili jak i znajdujących się na dalekiej północy filipińskich gór, których turystyczną stolicą jest Sagada.

Poranny jeepney, kolejny autobus i lądujemy na dworcu w Legazpi. Skoro stąd już można drogą lądową dojechać do Manili, to nie ma opcji nie znaleźć jakiegoś transportu.

Pozory mylą i tym razem, kolejny wolny termin to magiczny 6 stycznia!

Fully booked until 6 January odrzuca przy każdym okienku, a miła Filipinka na pytanie czy może jednak coś się znajdzie, z uśmiechem pomieszanym ze złością, grzecznie wskazuje na jakże oczywistą przyklejoną karteczkę.

Nie mamy siły walczyć o bilety, może jutro. Trafiamy do hostelu i padamy na łóżko, jest 12 w południe. Pierwszy raz tak duszno na Filipinach, stąd do obu Ameryk oddziela nas tylko Pacyfik! On czeka, wystarczy wyjść na dach i… zobaczyć gęste chmury oplatające całą okolicę. Czyżby tyle zachodu, po nic?

Rano, przed 6 rano, w świetle poranka i błękitnego nieba jest i On:

Udało się! Misja zakończona! A widok smakuje tym bardziej jak jest okupiony wieloma niedogodnościami, wyrzeczeniami, potem, stresem, pustym brzuchem itd.

Wulkan Mayon, jeden z najbardziej aktywnych na świecie i jedna z najbardziej idealno – kształtnych gór, ukazał nam swoje piękne, bezchmurne i zachwycające oblicze. Jest to stożek o wysokości prawie 2500 m n.p.m., który wyrasta tuż przy brzegu Pacyfiku, biorąc swoje podstawy na plażach w kilka kilometrów osiąga swoją docelową wysokość. Często zmienną, ze względu na erupcje niszczące szczyt i wypływającą lawę dodającą od czasu do czasu kilka metrów.

Temat wulkanów tak nas zaciekawił, jak Filipińczyka zeszłoroczny śnieg! Wulkan to normalka, na każdym kroku, wybuch też nie jest niczym nadzwyczajnym. Tak samo jak tajfun i trzęsienie ziemi. Ale śnieg to jest coś :)

Po seansie wulkanicznym, z brakiem optymistycznego nastawienia jedziemy na dworzec polować na bilety. Kolejki jak były są dalej, tylko karteczki zmieniają tekst na 7 stycznia.

Widocznie Mayon bardzo docenił nasz trud, aby dostać się pod jego oblicze, kolejne dwa dni z codziennym porannym jego podziwianiem stały się faktem. Ale…

Od niechcenia podszedłem do budki gdzie tym razem napis był inny. Fully booked 6,7 January. A mamy przecież 5 stycznia. Zapytam.

– Hello. Jest może dziś jakiś autobus do Manili, karteczka mówi o najbliższych dniach, że wszystko pełne, ale może dzisiaj jest jeszcze coś wolnego? (głupia mina z oczekiwaniem na grzeczne wskazanie na wiszącą karteczkę)

(mina nad wyraz poważna) Tak, mamy dzisiaj dodatkowy autobus o 16. Jest jeszcze kilka wolnych miejsc.

(konsternacja) Na pewno dzisiaj, tak?

– Tak dzisiaj.

– To poproszę dwa do Manili.

I tyle! Koniec rozmowy. Takie proste. Dodam, że do powyższego okienka nikt nie stał, panie były jakże znudzone, a publiczny widok dwóch biletów w mojej dłoni sprowokował natychmiastowy atak przyszłych pasażerów na pozostałe wolne bilety.

Misja Mayon zakończona, teraz 12 godzin w autobusie do 20 milionowej aglomeracji Metro Manila.

Chcesz być na bieżąco i nie przegapić kolejnej dawki przygód z naszej podroży do Azji?

Może dasz się namówić i sam wyruszysz w nieznane. Odwagi!

Bądźmy w kontakcie:)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *