Didi Abuli to najwyższy szczyt Małego Kaukazu na terenie Gruzji. 3300 m n.p.m. Nieznany, niezdobywany lecz warty dołączenia do listy must see w Gruzji! Położony z dala od najbardziej znanych atrakcji, bez tłumów jak na Kazbeku, bez infrastruktury, bez map, zachwyca surowością krajobrazu i wulkanicznymi widokami. I tym, że możemy znaleźć się w gronie jego nielicznych zdobywców!
Mały Kaukaz, młodszy brat majestatycznego Kaukazu, rozciąga się od Turcji, przez południową Gruzję, Azerbejdżan, osiągając swoje maksimum na ormiańskim Aragatsie, kolejnym dawnym wulkanie z wierzchołkiem na wysokości 4090 m n.p.m. Który również zdobyliśmy! O tym wkrótce:)
Cały rejon południowej Gruzji i Armenii to jakby wulkaniczny skansen. Pustka, pustka i jeszcze raz pustka. Brak drzew i innej roślinności, wokół tylko pożółkłe trawy i majaczące w oddali obłe kształty stożków wulkanicznych. Ostre słońce, mroźne noce i ponad 2000 m skał pod naszymi nogami.
I pomimo tego, że to teoretycznie gruzińska ziemia, czujemy się już jak w Armenii.
W ogóle ciężko tam dojechać. Turyści nie zapuszczają się zazwyczaj w te rejony, tak samo Gruzini. Tu rządzą Ormianie, którzy tylko zbiegiem przypadków tłumaczą swój obecny żywot pod władzą w Tbilisi właśnie w tym miejscu.
Krążymy w Tbilisi od dworca do dworca, próbując dowiedzieć się czy dojedziemy do Calki.
Zazwyczaj mija kilka minut nim tłum naganiaczy pozwoli dojść do głosu i wytłumaczyć, że tym razem nie chcemy jechać tam gdzie wszyscy.
– Kazbegi, Kazbegi! Mestia, Batumi! Zachadzicie! (plecaki prawie „samoczynnie” lądują na tyłach marszrutki)
– A wiecie jak dojechać do Calki?
– Gdzie?
– Calka, taki gorod na południu.
– To nie stąd. Jedzcie na inny dworzec.
– Który?
– Tu na pewno nic nie znajdziecie.
Tak było na najsłynniejszym dworcu marszrutkowym w Tbilisi – Didube. Jedziemy metrem na drugi koniec miasta, podobno tam coś znajdziemy.
– Czy możemy stąd dojechać do Calki?
– Co? Musicie jechać na Didube, tam odjeżdżają wszystkie marszrutki:)
Ostatecznie trafiamy pod tzw. Station Square, czyli kolejowy dworzec główny, krzyżówkę dwóch linii metra i skromny hub przesiadkowy marszrutek. Dostajemy krótkie instrukcji – idźcie tu, potem tam i znajdziecie kurs do Calki! Uradowani, we wskazanym miejscy zostajemy odesłani… tam skąd przyszliśmy. Busik do naszego celu stał 3 miejsca dalej za zapytanym kierowcą. Jedziemy!
Droga Tbilisi – Calka jest chyba jedną z najlepszych gruzińskich szos! Podobno zbudowana za pieniądze amerykańskiej diaspory, miała ułatwić handel na tbiliskich targach ormiańskiej mniejszości.
Dojeżdżamy jak najdalej się da. Ruch w stronę przełęczy jest już znikomy. Dookoła morze traw. Mijamy największe gruzińskie jezioro – Paravani, grubo ponad 2000 m, brak jakiegokolwiek drzewa w zasięgu wzroku, stada owiec i kilka skromnych domków przyklejonych do brzegu zbiornika.
Tak właśnie wyobrażaliśmy sobie Mongolię. Do tego drewniane słupy elektryczne zakłócające swoimi prostymi trajektoriami prostotę krajobrazu. Zatrzymuje się biała terenówka. I na dodatek nie klasyczna Łada, a nowiutka Toyota. To azerscy budowlańcy. Budują linię kolejową z Baku do Kars w Turcji. Nowe, krótsze połączenie między bratnimi narodami tureckimi. Umowa z rządem w Tbilisi pozwala na wyłączną eksploatacje korytarza przez 25 lat, który następnie przejdzie pod kuratelę gruzińską. Azerskie pieniądze z ropy, technologia i ludzie. Gruzini dają tylko ziemię…
Kolejny stop zatrzymuje się sam, jeszcze nie zdążyliśmy spałaszować lodów otrzymanych od przypadkowego kierowcy.
– Gdzie idziecie? – pyta chłopak.
– Przed siebie, a potem chcemy jechać Achalkalaki.
– Wsiadajcie!
I tak poznajemy Davida. Studiuje w Moskwie nauki polityczne. Mówi, że tu już nie Gruzja, tu rządzą Ormianie. I tyle.
Potem kolejny stop na pace ciężarówki i kończy się asfalt. Następna podwózka kończy się wspólnym winszowaniem udanej wędrówki – a jakże, ormiańskim piwem. Zostały nam 3 km do wioski Abuli.
Typowy koniec świata. Nieuczęszczana dziurawa droga i znajdująca się na końcu dolinki ostatnia pasterska wioska. Potem już tylko góry…
Jest 18 wieczorem, niedziela. Z góry coś jedzie… Totalne zadupie a tu policja! Zatrzymują się przy nas pytając gdzie idziemy.
– My zaftra na wierch! Wot tam!
– Wsio charaszo?
– Da, spasiba.
Machnęli, życzyli powodzenia i pojechali. Śmialiśmy się, że w Gruzji nawet w największej dziurze jesteśmy pilnowani i nic złego nie ma prawa się wydarzyć.
Ponieważ jesteśmy na początku naszej 5 miesięcznej podróży, z zapasami jedzenia i wody na plecach, chcemy część sprzętu zostawić gdzieś w wiosce. Sklepu nie ma, znaczy kiedyś był, ale teraz niczywo.
Lecz zgarnia nas były właściciel magazinu i pozwala zostawić część rzeczy. Przy okazji pyta czy wiemy, że na wierchu cholodno i czy mamy szapki (czyt. czapki). Dodaje, że on jako jeden z nielicznych w wiosce przynajmniej raz w roku dla sportu wchodzi na górę. Przy okazji krytykując zdecydowana większość, która żyjąc pod majestatycznym szczytem nigdy go nie zdobyła.
– Wozduch maleńko na wierchu! I wada u Was jest? – wręcza nam jeszcze po butelce, przypominając, że po drodze nie ma żadnego źródła.
A i oczywiście studiował w Moskwie, lecz wrócił do rodzinnej wioski, bo wielkie miasta mu nie służą. Ponieważ już prawie zachód słońca proponuje podwózkę transportowym ziłem na przełęcz, aby zaoszczędzić godzinę drogi. Wskakujemy na pakę i próbujemy jakoś ustać trzymając się szoferki. Radzieccy inżynierowie tak zaprojektowali górski wehikuł, że nie imają się mu jakiekolwiek głazy leżące na prowizorycznej drodze. Ostre nachylenie, metrowe głazy i skacząc góra – dół dojeżdżamy na przełęcz. Znajomy kieruje nas w stronę pasterzy i życzy powodzenia. Widzimy się jutro!
– Podobno są tu sabaki? Dużo sabak.
– Wot tam za wierchem – wskazują pobliskie wzgórze. Tam nie idźcie. Musicie iść wokół. I uważajcie bo są groźne!
Super. Właściciele psów ostrzegają nas przed ich własnymi podopiecznymi.
Sytuacja oczywiście jest bardziej skomplikowana. Jak dowiedzieliśmy się później policja w tych ormiańskich rejonach Gruzji złożona jest dokładnie w połowie z jednych i drugich. Tak samo na patrolach. Zawsze jeździ Ormianin i Gruzin. A spotkani pasterze są Azerami!
Wszystko gra do poranka. Wychodzimy przed namiot standardowo tzw. poogarniac. Pakowanie, jedzenie itd. W pewnym momencie kątem oka zauważam kilka psich sylwetek na pobliskim wzgórzu. Patrzą. Nie jest źle. Zauważyły nas i pewnie zaraz odejdą. A jednak – biegną w naszym kierunku! I nie wygląda to na przyjacielską chęć spotkania. Są szybkie. Przezornie wrzucam wszystko natychmiastowo pod tropik i sam ląduje w kabinie namiotu. Było blisko. Pierwszy raz przeżyliśmy coś takiego. Sabaki przez 30 min biegały agresywnie wokół namiotu, nieustannie szczekając. Oddzielała nas jedynie cieniutka poliestrowa warstwa. A psie mordy znajdowały się tuż za nią. Co by nie powiedzieć – był strach. Siedzieliśmy bez ruchu. Dopiero po pół godzinie odpuściły i odeszły.
Czym prędzej, bez jedzenia zwinęliśmy sprzęt i bardzo szerokim łukiem ominęliśmy feralne wzgórze.
To by było na tyle jeśli chodzi o problemy. Bogaci w instrukcje jak dojść na szczyt i wydruki starych radzieckich map topograficznych, a przede wszystkim kierując się intuicja i przysłowiowym azymutem powoli zdobywaliśmy wysokość. W tych górach nie ma map. Nie ma oznaczonych szlaków. Jesteś Ty, pusta przestrzeń i wierzchołek – jeśli właściwy jest oczywiście widoczny:). I musisz znaleźć najbardziej odpowiednią Ci drogę. Ponieważ zbocze składa się z milionów płaskich kamieni, każdy krok w górę to pół kroku zjazdu na ślizgający się kamieniach. Tuż pod szczytem spotykamy delikatnie wydeptaną kamienną ścieżkę, która idąc zakosami pozwala obrać właściwy kierunek. Jesteśmy na górze! Didi Abuli 3300m n.p.m. zdobyte! Jednocześnie konsternacja… Mamy kilka identycznie wyglądających szczytów. Który jest najwyższy?
Padło na ten najbardziej oddalony od nas. Powiewa na nim dumnie gruzińska flaga.
Widoki są zachwycające! Wokół obłe szczyty, górskie jeziora i ani jednego drzewa na horyzoncie!
Schodzi się dużo szybciej. Tym razem jeden krok w dół daje pół kroku ekstra dzięki zsuwającym się kamieniom. Sabaki omijamy jeszcze szerszym łukiem wciąż podziwiając znajdujące się przed nami Małe Abuli.
W wiosce znajdujemy znajomego, odbieramy pozostawione rzeczy. Na pytanie czy na górze powiewa ormiańska flaga odpowiadamy przecząco. Znowu ktoś ją ściągnął – słyszymy w odpowiedzi. Pewna pani pyta nas skąd jesteśmy. Dowiadując się, że z Polski, mówi że był u nich w wiosce 2 lata temu jakiś lekarz z żoną, który też wchodził na szczyt. Dodaje:
– Ale oni nie mają dzieci… A Wy macie?
– Jeszcze nie – odpowiadamy.
– Jak to jeszcze nie! Młode małżeństwo, a dzieci nawet nie w drodze! U nas jak po 9 miesiącach od ślubu nie ma potomka to jest rozwód. Albo ona albo on się po prostu nie nadają.
Tak zostaliśmy na gruzińskim – w sumie ormiańskim – końcu świata wyedukowani!
Przepakować rzeczy nie było gdzie. Tak lądujemy pod monastyrem. Jedyne miejsce we wsi bez zwierzęcych odchodów na ziemi:)
Napatacza się dwóch gości. Jeden z nich to geodeta. Mierzą monastyr. Mówią, że na gruzińskich mapach nie było nigdy ormiańskim kościołów. Coś czego nie ma na mapach nie istniej! Dopiero niedawno rząd w Tbilisi zgodził się na ich zewidencjonowane. Okazują się bardzo mili, oczywiście lubią Polaków, niezbyt przepadają za Gruzinami. Nie wspominając o Azerach.
Wspólnie wracamy na główną drogę. Szybki stop i lądujemy w Ninotsminda. Znajdujemy nocleg za 5 lari! Gospodarz pyta:
– Wy z Polszy? Bo tylko Polacy i Słowacy śpią u mnie, innym warunki nie pasują:) Ale jak będzie dusz to może i będzie więcej osób. Czekajcie, zaraz przyniosę wino – moje, domoszne, będzie się Wam lepiej spało.
Wino było świetne! Nie mówiąc już o śnie:)
Chcesz być na bieżąco i nie przegapić kolejnej dawki przygód z naszej podroży do Azji?
Może dasz się namówić i sam wyruszysz w nieznane. Odwagi!
Bądźmy w kontakcie:)