Gruzja 2012 relacja 1/2

Trafiamy do podobno najtańszego hostelu na Kaukazie- Romantic Hostel. Nazwa niby zwyczajna, ale po przejściu progu garażu! w podziemiach wielorodzinnego budynku, przerobionego na mnóstwo ciasnych klitek stylizowanych na plażowe bungalowy, mamy mieszane uczucia. A wszystko okraszone czerwonymi lampkami, różowymi ścianami, palemkami… Nasuwające się myśli są jednoznaczne. Za 10 lari (20zł) taki oto klimat, do tego obiad (makaronowe wariacje) plus wino bez ograniczeń (jednak przy Polakach niemożliwe staje się faktem). Miejsce pomimo pierwszego wrażenia okazało się naszą bazą wypadową w pozostałe rejony Gruzji, miejscem spotkania świetnych rodaków i toczonych rozmów do białego rana przy czarkach wina. Pierwsze dwa dni poświęciliśmy na powierzchowne poznanie Tbilisi, okiełznanie metra i degustację gruzińskich specjałów- chaczapuri, chinkali, wina.

Przed wyjazdem mieliśmy listę miejsc, które chcielibyśmy zobaczyć, ale nie mięliśmy stricte ustalonej kolejności. Ze względu, że była końcówka sierpnia i teoretycznie mogłyby wystąpić w późniejszym czasie problemy z dojazdem, pierwszym celem naszej gruzińskiej eksploracji była Tuszetia. Na początek jeden z najmniej odkrytych i nastawionych na turystów rejonów. Pierwszy namacalny kontakt z Kaukazem.

Już sam dojazd do Omalo (górnolotnie mówiąc „stolicy” Tuszetii) to przygoda sama w sobie. Niestety bardzo droga- 50 lari. Po kolei… od początku planowaliśmy poruszać się po Gruzji autostopem, ale wiadomo jak to jest z wydostaniem się z dużego miasta na wylotówkę. Dodatkowe to było pierwsze spotkanie się z gruzińską prowincja, którą tylko sobie wyobrażaliśmy. I kiedyś pierwszy raz musieliśmy pojechac marszrutką. W ogóle na temat marszrutek czy to w Gruzji czy w pozostałych krajach byłego ZSSR można by wiele napisać. Przede wszystkim to, że wręcz nie istnieją miejsca, do których nie da się dojechać tym pojazdem. Jeśli jest jakieś skupisku ludzkie, nawet najmniejsze dojeżdżam tam marszrutka. Bywa, że raz w tygodniu, ale dojeżdża. Przeszkodą mogą być warunki terenowe, ale sądzę, że nawet do Omalo jakaś dałaby radę. A tak Gruzini wycwanili się, tworząc zamkniętą grupę kierowców, nastawioną na przewóz zagranicznych turystów na pokładach swoich dżipów. Narzucili wysoką cenę, za ponad 3h jazdy przez przełęcz Abano położoną na wysokości 2850m.n.p.m. To prawie 400m wyżej niż nasz Rysy!

Pojedynczy turyści mogą próbować swojego częścią w autostopie, jednak jak jest się grupą 5 osobową musieliśmy skorzystać z tej opcji. Plusem było to, że nie będziemy stamtąd wracać…naszym celem była kilkudniowa wędrówka z Omalo do Shatili. Miejscowości ze słynnymi domami na skale znajdująca się już w innym rejonie- Chewsuretii.

Sama Tuszetia jest krainą kamiennych wież, do niedawna rządzącą się swoimi prawami. Ze względu na położenie była jakby oddzielona od reszty Gruzji. Górale rządzący tą krainą byli obywatelami gór. Bez znaczenia czy była to Gruzja, Dagestan czy Czeczenia. Żyli swoim życiem, trudzili się wypasem owiec, żyli w swoich obronnych wieżach- symbolu Tuszetii. Kiedyś doliny były pełne domostw z charakterystycznymi wieżami bez okien, w których chronili się mieszkańcy przed najazdami górali z innych dolin. Na szczęście dziś wiele z nich przetrwało, niektóre przemieniły się w komercjalne guesthousy, inne wciąż pomimo porzucenia stoją, jakby przecząc swej prostej budowie.

Długość szlaku do Shatili wynosi 60-70km. Po drodze nie ma sklepów. Jedynym jedzeniem jest to co niesiemy na plecach oraz po drodze w nielicznych miejscach, od mieszkańców można zakupić chleb, ser, wino czy czaczę (wysokoprocentowy alkohol). Koszt własnych alkoholowych wyrobów znikomy- pół litra za 2 lari. Szału nie ma, procenty są, jednak ze smakiem i wyglądem już gorzej. Jest na początku kilka miejsc, szczycących się nazwą cafe.

Inną opcją jest zapytanie miejscowych pań, czy mogłyby nam za opłatą przygotować chaczapuri czy kartoszkę (coś a`la ziemniaczane placki).

Mitycznym tematem jest gruzińska gościnność. Na jej temat napisano wiele książek. Teraz w dobie coraz większej liczby turystów, ta tradycja zatraca się, pieniądz bierze górę. Jednak w Tuszetii, ze względu na nielicznych podróżników wciąż można być bezinteresownie uraczonym mocnym alkoholem czy miejscowymi specjałami. Nie zdziwi zaproszenie na pasterski stół zbudowany z desek, wypicia za braterskość polsko-gruzińska i spróbowania świeżo „porąbanego” barana. Do tego duża ilość wina i czaczy, zdecydowanie pomaga nawiązać kontakt pomimo różnicy wieku i innych osobowości. W okresie, kiedy przełęcz jest zasypana śniegiem, w samej Tuszetii podobno prawie nikt nie zostaje na zimę, która trwa tu 6-7 miesięcy. Mieszkańcy wracają do swoich drugich domów w Kachetii.

Pierwszą cześć szlaku pokonujemy idąc głównie doliną, cały czas powolutku wspinając się w górę. Na wysokości około 2500 m.n.p.m. już w nie zamieszkałej zupełnie okolicy (nie licząc pasterzy) opuszczamy rzekę, której towarzyszyliśmy przez ponad 2 dni i rozpoczynamy wejście na przełęcz o tajemniczej nazwie- Atsunta. Ze względu na pogorszenie pogody, pierwsze oznaki znajdowania się na wysokości ponad 3000m, plecaki z zapasami na kolejne dni, trudne podłoże, wejście na przełęcz położoną na 3487m.n.p.m jest nie lada wyzwaniem. Tym bardziej radość z dotarcia jest przeogromna! Niestety nie zostało to nam wynagrodzone widokami, a jedynie chmurami i porywistym wiatrem. Jak najszybciej opuściliśmy to miejsce, schodząc w dół z jedną tylko myślą- woda! Ponieważ od opuszczenia rzeki, w przeciwieństwie do wcześniejszej części szlaku, nie było żadnych źródełek czy strumieni, a po drugiej stronie przełęczy tylko łupki osuwające się spod nóg, jedynym marzeniem po ciężkiej przeprawie było znalezienie miejsca na nocleg gdzie nie będzie wiało i znajdzie się jakiekolwiek źródło życia. Na szczęście udało się znaleźć takie miejsce około 700m pod przełęczą, jednak zdobycie wody wymagało nie lada cierpliwości, gdy z utęsknieniem patrzyło się na powoli napełniający się kubek z leniwego źródełka.

Na całej trasie nie spotykaliśmy prawie nikogo. Jedynie w okolicach Omalo kręcili się Izraelczycy, po drodze minęliśmy oczywiście Polaków. A tak to kilka „wypraw” bogatych turystów z przewodnikiem, przewożonych (dosłownie) na koniach. Nie lada zdziwieniem było (chociaż akurat w Gruzji to jest możliwe), gdy na totalnym zadupiu zauważyliśmy jakąś grupkę przed nami. Im zbliżaliśmy się ku sobie, na podstawie ubioru zaczęliśmy wnioskować- oczywiście Polacy. Jak się spotkaliśmy okazało się, że są to goście z naszej Politechniki Wrocławskiej! W takim miejscu, tak daleko od domu takie spotkanie…

Ze względu na totalne odludzie, kurczące się zapasy jedzenia staraliśmy się jak najszybciej dotrzeć do celu- Shatili, licząc na to, że skoro jest to tak znana miejscowość, na pewno uda się kupić cos do jedzenia. Po drodze mijając posterunki żołnierzy, opierających kałasznikowy na trampkach, przechodząc tuż przy czeczeńskiej granicy dotarliśmy do celu…

Po dojściu okazało się, że nasze oczekiwania nie do końca się spełniły. Stara cześć z daleka wygląda fantastycznie, z bliska nie zachwyca. Opapowane dachy, rozpoczęte a nie dokończone remonty, trochę zmniejszyły nasze odczucie tajemniczości tego miejsca. Na zdjęciach w internecie nie widać okolicznych domów. W związku z tym wyobrażaliśmy sobie, że stare kamienne domy są w części zamieszkane a poza tym nie ma tam innych domostw. Udało nam się znaleźć prowizoryczny sklep, w którym ceny nas zaskoczyły… Gruzini albo jeszcze nie wpadli na to, że w miejscach oddalonych od cywilizacji ceny powinny być parokrotnie wyższe (jak w naszych schroniskach) albo nie są takimi materialistami i po prostu prowadzą sklep aby pomóc turystom. Ceny były wręcz identyczne jak w Tbilisi!

Po zasięgnięciu pomocy od miejscowych znaleźliśmy dom, w którym pani wypieka chleb. Niestety były to już ostatnie chleby tego dnia do kupienia. Zostały przez nas głodomorów natychmiast pochłonięte. W innym domu zamówiliśmy chaczapuri. Rozmawiając w międzyczasie z małą dziewczynką, która próbowała zagadywać po rosyjsku, w pewnym momencie wkurzyła się i zapytała czy znam angielski? Po tej odpowiedzi natychmiast przeszła na angielski. Zapytana skąd zna ten język? Odpowiedziała, że od turystów przybywających do Shatili. To znak czasów. Wszyscy Gruzini od 35 roku życia wzwyż znają rosyjski, młodzi wychowani w erze Saakaszwilego uczą się w szkołach angielskiego.

Gdy zasięgnęliśmy informacji odnoście marszrutki kursującej do Tbilisi (według naszych informacji miała być kolejnego dnia), okazało się, że jedna będzie nawet dzisiaj! Kiedy? Nie wiadomo! „Będzie jak będzie”.

Ciekawe sformułowanie, ale w pełni oddające atmosferę panującą na gruzińskiej prowincji, gdzie coś jest, ale nie wiadomo gdzie, sklep jest, ale nie wiadomo kiedy otwarty, marszrutka oczywiście jest, ale nie koniecznie dla wszystkich. I tak było tym razem… marszrutka przyjechała, ale po żołnierzy z pobliskiego posterunku. Dodatkowo zabrała po znajomości kilkoro dzieci. Dla nas już nie starczyło miejsca… czekała nas noc przy zakolu rzeki. Po rozpaleniu ogniska zaczynaliśmy rozbijać namioty, kiedy z gór zjechała stara Łada, która przywiozła dwójkę turystów. Ciekawe czy koleś zostaje czy wraca? Ponieważ miał jechać na pusto, udało się wynegocjować dobrą cenę 10 lari za głowę i w pięć osób z plecakami pojechać do Tbilisi.

Dwie osoby na przednim siedzeniu, trzy ściśnięte z tyłu, a w bagażniku pięć plecaków po 50-60 litrów. Do tego Łada, bez żadnych udogodnień elektronicznych! Gdy pan nie mógł zapalić w ciemnym lesie na wyboistej drodze, przy świetle naszych czołówek, skręcił rulonik z aluminiowej folijki z papierosów, coś pomajstrował i Łada odpaliła! Po drodze jadąc na przełęcz 2600m.n.p.m pan musiał starać się nie uszkodzić wszechobecnych krów.

W pewnym momencie minęliśmy pędzącego starego mercedesa sprintera pełnego turystów! Jak on dał radę tam dojechać? Przecież tam nie ma drogi w naszym rozumowaniu tylko górska, pełna ostrych podjazdów dróżka. A i bym zapomniał….dzisiaj przecież już nie miało być żadnej marszrutki! Gruzja…

Ale to nie koniec ładowych przygód! Kiedy już wjechaliśmy na szosę w stronę Tbilisi, w pewnym momencie poczuliśmy się jak w amerykańskich filmach- ciemne wnętrze auta wypełniło się charakterystycznymi migającymi światłami czerwono- niebieskimi. Policja!

Odruchowo próbowaliśmy złapać za pasy- spaliło to na panewce, bo żadnych pasów oczywiście nie było. Kierowca tylko zarzucił przez ramię pas, który nawet nie było gdzie wpiąć. I czeka…Podchodzi policjant, prosi o dokumenty i coś tłumaczy kierowcy. W ogóle nie zwraca uwagi, że jest nas w sumie szóstka osób, że przez tylnią szybę nic nie widać przez stojące plecaki, już nie wspominając o pasach (jak się później dowiedzieliśmy, był to czas kampanii parlamentarnej i podobno policja miała przymykać oko na świeżo wprowadzony nakaz zapięcia pasów, który tak naprawdę do gruzińskiego sposobu jazdy w ogóle nie pasuje). Ostatecznie kierowca dostał mandat za… jazdę na długich światłach! A ponieważ wskutek wcześniejszej awarii tylko te działały, dalszą drogę dalej musieliśmy odbyć oślepiając innych kierowców.

Kierowca był bardzo zniesmaczony, ponieważ stracił część utargu, ale bezpiecznie dowiózł nas na stację Didude, z której metrem dostaliśmy się pod wcześniej poznany Romantic Hostel. Teraz czas na szybkie pranie, uzupełnienie zapasów (jeszcze z Polski), które ostatecznie się skończyły i przemieszczenie się pod świętą dla Gruzinów górę- Kazbek.

Dojazd do Stepantsminda- Kazbegów jest kolejną przygodą samą w sobie. Pierwsze kilometry to normalna droga, z czasem dojeżdżamy do zbiornika Zhinvali lezącego w głębokiej dolinie, który w zależności od stopnia napełnienia, robi wrażenie kolorem wody bądź nagimi brzegami przy niskich stanach wód. Wysokie góry widać w oddali, do czasu aż zaczniemy serpentynami wznosić się do kurortu narciarskiego Gudauri. Mało kto wie, że w Gruzji jest możliwość pojeżdżenia na nartach na wysokim poziomie (w Mestii oraz Bakuriani również). Jest to szczególnie raj dla freeridowców, ponieważ Gudauri słynie z kilkumetrowych opadów śniegu i dużej ilości tras poza szlakami. Tak naprawdę to można jeździć gdzie popadnie!

Za słynnym kurortem, który latem jest wymarłą miejscowością zaczyna się właściwa – Gruzińska Droga Wojenna.

Droga ta od wieków była wykorzystywana przez przeróżne armie- rzymskie, perskie i szczególnie carskie a potem rosyjskie do przekraczania Kaukazu i prowadzenia wojen czy to na południu przy północy tych potężnych gór. Przyjęło się, że Kaukaz był i jesteś jednym z najbardziej zapalnych rejonów świata, miejscem stuku kultur i cywilizacji. A ta drogą była jednym z najważniejszych elementów tej całej skomplikowanej układanki. W okolicach przełęczy ciężko drogę nazwać „drogą”. Jest to po prostu utwardzone podłoże, pełne kamieni a nawet sporych głazów, po którym przemieszczają się zarówno potężne ciężarówki jak i luksusowe rosyjskie samochody. Wzdłuż drogi w wielu miejscach znajdują się betonowe tunele, które będąc użytkowane zimą chronią pojazdy przed lawinami. Gwoli ścisłości droga to prowadzi do jedynego przejścia granicznego z Rosja. Obecnie zarówno dla Gruzinów jak i Ormian, to jedyny korytarz łączący je z potężną Rosją i jej wielkim rynkiem zbytu dla zakaukaskich produktów, szczególnie: owoców, wód i wina (pozostałe gruzińskie przejścia leżą w separatystycznych rejonach nie zależnych od władz w Tbilisi- Osetii Południowej i Abchazji, Armenia blisko współpracująca z Rosją i jednocześnie będąca pod blokadą gospodarczą Turcji i Azerbejdżanu też nie posiada innej możliwości).

Po kilku godzinach drogi, zapierających w dech piersiach widoków z okien marszrutki, docieramy do Kazbegów… po wyjściu z zatłoczonego pojazdu naszym oczom ukazuje się on:

Kazbek 5033 m n.p.m! Jak dotąd najwyższa widziana przez nas góra w życiu! Ten widok był tylko zapowiedzią tego co nas czeka później. Po kilku minutach ciemność przysłoniła potężnego kolosa, a wokół nas pojawiło się mnóstwo naganiaczy. Od kierowców „super dzipów” do babuszek owiniętych w chusty, proponujących przewózkę pod klasztor Cminda Sameba bądź komnatę. Wypracowaliśmy już klasyczną odpowiedź na takie oferty- Niet, my pieszką i palatka :) (Nie, my piechotą i namiot– to były początki nauki rosyjskiego). Temu wszystkiemu towarzyszący uśmiech od ucha do ucha, który często również był kwitowany odwzajemnionym gruzińskim uśmiechem. A do tego pytanie. At kuda wy? Polsza! Wyraz twarzy i kolejny uśmiech rozmówcy był adekwatny do zaprzęgniętej myśli- No tak Polacy…

Noc zgodnie z poradami z polskich forów mieliśmy zamiar spędzić w dzwonnicy najsłynniejszego klasztoru Gruzji, znajdującego się na okładkach przewodników. Po nocnym dojściu pod klasztor (2170m n.p.m.) spotkaliśmy młodego popa, który pytał nas skąd pomysł na nocleg w tym miejscu? Powiedział, że ciągle przychodzą tu grupy z Polski spędzić noc ale w tym miejscy nie ma takiej możliwości! Chyba musiało się to niedawno zmienić (zbyt dużo naszych rodaków), bo spoglądając na wcześniejsze komentarze ludzie spokojnie tu nocowali. Udaliśmy się nieco poniżej… noc z przymrozkiem, a po przebudzeniu…

W związku z tym, że nie mięliśmy sprzętu i zbyt dużego doświadczenia w chodzeniu po lodowcu planem minimum było dojście do tzw. stacji meteo 3650m n.p.m., a później się zobaczy…Na Kazbek udało się wejść wielu osobom, bez raków, w jeansach i ze skarpetkami na rękach. Góra i sam szlak wydaje się łatwa. Dodatkowo pogoda jest często stabilna. Jednak od początku nie chcieliśmy ryzykować, a jedynie przekroczyć magiczną granicę 4000m i ewentualnie w przyszłości wrócić już ewidentnie na zdobycie szczytu. Jak pokazują wydarzenie z tego roku, niestety góra upomniała się o swoje ofiary i to naszych rodaków…

Podejście to pierwszy z życiu kontakt z lodowcem. A dokładnie Lodowcem Gergeti. Jest to z roku na rok zmniejszający się lodowy jęzor, który pod koniec lata w początkowej fazie przypomina wymieszaną kupę kamieni i brudnego lodu.

Samo wejście na właściwy lodowiec, jest bardzo niewinne. Po prostu z kamienistej ścieżki płynnie przechodzimy na „zabrudzone coś”, pełne miniaturowych strumyków i iskrzącego się w słońcu lodu. Aby zdobyć 100% potwierdzenie przebywania na lodowym polu, wystarczy przybliżyć rękę do tego czegoś. Ostatecznym potwierdzeniem jest chłód bijący od gruntu pod naszymi nogami. Słońce odbijające się od lodu sprawia wrażenie wzrostu temperatury, po drodze mijamy mniejsze i większe szczeliny, w lecie doskonale widoczne. Ponieważ lodowiec jest w kształcie wypukłego łuku, nie widać przez większość drogi celu wędrówki- stacji meteo. Aby nie mieć problemów z obraniem kierunku warto podążać za…końskimi odchodami. Koniki dostarczają do stacji zaopatrzenie i plecaki niektórych „turystów”.

Budynkiem stacji podobno zarządzają gruzińscy wspinacze, którzy sprzedają batoniki i inne pierdoły w horrendalnych cenach i oferują swoje usługi przewodnickie w wejściu na szczyt. Miejsce a szczególnie okolice podpór pod budynkiem odrzuca swoimi zapachami…

Okolice stacji to kamienista pustynia. Ale miejsce na namiot spokojnie się znajdzie…

Warto szybko zaopatrzyć się w wodę. Możliwie bardzo starą wodę! Bo wypływającą z rurki wbitej w lodowiec. Trzeba się spieszyć przed zachodem słońca. Po nim temperatura w słońcu z ponad 20 stopni gwałtownie opada, aby u poranku osiągnąć sporo poniżej zera. To był nasz pierwszy kontakt z obozowiskiem wspinaczy przygotowujących się do ataku szczytowego na Kazbek. Oczywiście nie są to Himalaje, więc skala proporcjonalnie mniejsza. My naturszczyki w takich górach, gdzie najwyższym szczytem do tej pory były Rysy i rumuńskie Fogarasze. Dziwne to uczucie, gdy wokół otaczają cię w większości ludzie w puchowych ubraniach, pełni szpeju, planujący wspólnie ze swoją komercyjną wyprawą jutrzejszy dzień. Byli również ludzie naszego pokroju, jednak w mniejszości. Największym zdziwieniem było dla nas- w pewnym sensie- odczłowieczenie niektórych. Rozumiem w wysokich górach, przy trudnych warunkach. Zgoda… ale kiedy pogoda jest świetna, istnieje nawet prowizoryczny wychodek, to ciężko zrozumieć zachowanie polegające na spełnianiu swoich potrzeb fizjologicznych (tych grubszych) na widoku innych w biały dzień, niedaleko od namiotu. Nie żeby to była jedna osoba, ale kilka… nie mogliśmy tego zrozumieć. Czyżby ludzie na tej wysokości myśleli tylko o zdobyciu szczytu, a pozostałe rzeczy spłaszczali jak się da? Chyba nie oto chodzi w wysokich górach…

Następnego dnia udało się podejść do podobno najwyżej położonej mini cerkwi na świecie, zobaczyć „smutną buźkę” (przypatrzmy się zdjęciu) i przekroczyć magiczną wysokość 4000m n.p.m.

Droga wyżej nie była najtrudniejsza lecz zdradziecka. Na lodzie znajdowała się cienka warstwa małych kamyczków, która powodowała częste ześlizgiwanie się. A w okolicy zaczęły czaić się coraz głębsze szczeliny. Dodatkowo zaczęły się problemy z orientacją i znalezieniem prowizorycznego szlaku- trzeba było kierować się na małe stosy ułożonych kamieni. Wskutek dziennej operacji słońca od strony południowych zboczy Kazbeku, zaczęły się pojawiać kamienne lawiny. Jest to miejsce (oczywiście w dużo pomniejszonej skali), jak himalajski Icefall. Takie było pierwsze skojarzenie. Zdecydowanie, pokonanie tego odcinka należy zaplanować na noc i poranek. Potem okrążając szczyt i wchodząc na śnieżne plateau już powinno być bezpieczniej. Może następnym razem…

W związku z tym, że miało nadejść załamanie pogody czym prędzej zwinęliśmy obóz i w szybkim czasie zeszliśmy do Kazbegów. Rano pełnia słońca, popołudniu zaczęło padać…

Jeśli chodzi o początki objawów choroby wysokościowej, wszystko zależy od indywidualnych predyspozycji. Niektórzy z nas po przebudzeniu wskutek lekkiego bólu głowy i brzucha pozostali w namiotach. Ja poprzedniego dnia wieczorem czułem się nieswojo. Za to następnego dnia rozpierała mnie energia. Nie mieliśmy aż takich problemów z oddychaniem, jedynie lekką różnicę. Może to kwestia znikomej ale zawsze jakiejś aklimatyzacji po Tuszetii. Tam wchodząc pierwszy raz na taką wysokość, przy osiąganiu Atsunty zdecydowanie ciężej się szło, oddech się spłycił, głowa bardziej buzowała.

W związku ze zmianą pogody, zapadła decyzja- jedziemy następnego dnia nad morze! Od tego miejsca korzystamy wyłącznie z gruzińskiej życzliwości (również ormiańskiej) i rozpoczynamy przygodę z autostopem! Cel na wieczór – miejscowości Ureki na Morzem Czarnym oddalona od śnieżnego Kazbeku o prawie 500km! Prawię przez całą Gruzję!

Po szybkim 6- osobowym! stopie do Mcchety, skorzystaliśmy z uroków pierwszej, nowo wybudowanej gruzińskiej autostrady w stronę Gori. Oczywiście z łapaniem stopa na autostradzie czy jakiś dziwnych miejscach nie ma problemów, w przeciwieństwie do bardziej „cywilizowanych” krajów Europy Zachodniej.

Po drodze w oddali widać obozy gruzińskich uchodźców… niestety wiecznych ludzi bez domu, ponieważ żyją oni w tych miejscach od bratobójczej wojny o Abchazję z początku lat 90. Autostrada prowadzi tuż obok granic Osetii Południowej, pełnej „przyjacielskich i wyzwoleńczych oddziałów armii rosyjskiej”. Skąd my to znamy…no może dosłownie nie my, ale nasi rodzice i dziadkowie na pewno.

Szybko poznaliśmy gruziński bardzo popularny styl jazdy- brak zasad! W ten sposób, wymijając mnóstwo tureckich ciężarówek kursujących między bratnimi narodami Turków i Azerów, stare amerykańskie ciężarówki pełne –a jakże!- irańskiej ropy, pod wieczór zameldowaliśmy się na brzegiem Morza Czarnego.

W przenośni i dosłownie czarnego…

Niekoniecznie morze, ale coś najbliższego morzu :)

Gruzja 2012 relacja – ciąg dalszy

Chcesz być na bieżąco i nie przegapić kolejnej dawki przygód z naszej podroży do Azji?

Może dasz się namówić i sam wyruszysz w nieznane. Odwagi!

Bądźmy w kontakcie:)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *