Ledwie dwa miesiące po powrocie z Gruzji, jeszcze pełni wspomnień z gruzińskich przygód, z których nie zdążyliśmy ochłonąć, zaszaleliśmy i kupiliśmy bilety (tym razem nie kombinowany, tylko bezpośredni lot z Polski), korzystając z promocji Lotu, gdzie bilety na styczeń-marzec oscylowały w granicach 300zł. Szybko znikające tanie loty wymagały równie szybkiej decyzji!
Ostatecznie padło na luty. No dobra, ale co robić w Gruzji w środku zimy?
Znajome już Tbilisi przywitało nas 8 stopniami i słońcem. Charakterystyczne „grzybki” były już otwarte i okazały się czymś a`la urząd miejski, „rurek” jeszcze nie skończyli. W ogóle powyższe zdjęcie w 100% ukazuje bardzo nowoczesny, podchodzący pod kiczowatość styl budowania budynków i obiektów użyteczności publicznej za ery reform Saakaszwiliego (już wtedy było po wyborach, w których zgodnie z przewidywaniami zwyciężyło Gruzińskie Marzenie Iwaniszwiliego i rozpoczął się proces utraty władzy przez prezydenta Micheila Saakaszwiliego).
Nasz „świetny” hostel Romantic, okazał się zimową porą odrzucającym miejscem- potwornie zimowo (czemu się dziwić, to w końcu nieogrzewana piwnica), pustki, totalny brak letniej atmosfery, jak najszybciej uciekliśmy stamtąd. Czas w Tbilisi spędziliśmy na odwiedzeniu miejsc, których nie zdążyliśmy zobaczyć latem, ukulturalnienie się przy dziełach Pirosmaniego i przypomnienie sobie smaku wyśmienitych chinkali, lobio i domowego wina.
Trafiliśmy również na cmentarz… Zgodnie z prawosławnymi zwyczajami wiele pomników przedstawiało naturalnych wysokości zmarłych w swoich ulubionych momentach, bądź z ukochanymi przedmiotami (samochody, skórzana kurtka itd.). Drugim zaskoczeniem było „zaklatkowanie” wielu grobów. Widzieliśmy już w Megrelii zadaszone groby, ze stołami przygotowanymi na odwiedziny najbliższych, ale nie spodziewaliśmy się pomników znajdujących się niczym w klatce, otoczonych ze wszystkich stron (również od góry) kratami. Do tego mnóstwo krzaków, brud, spalanie śmieci nieopodal grobów. Cmentarz w części wzgórza wydawał się opuszczony, jednak zagłębiając się coraz bardziej, odkryliśmy coś, co nas wielce zaintrygowało- dziesiątki polskich przedwojennych grobów.
Większość dat pochówku pochodziła z przełomu XIX i XX wieku. Jak się później okazało były to groby Polaków i ich potomków, zesłańców po powstaniu listopadowym i styczniowym, inżynierów i urzędników przybyłych tu za caratu. Po repatriacji większości rodaków wróciła do nowo odrodzonej Polski po 1918r., wiele grobów straciło swoich strażników i opiekunów.
Przy niektórych grobach znajdują się wetknięte, pożółkłe tabliczki informujące, że dany grób znajduje się pod opieką uczniów z polskiej szkoły w Tbilisi i polskiej ambasady. Jednak ich stan aktualny i informację od pewnego pana, dawniej opiekującego się polskimi grobami, wskazują, że ta opieka i finansowanie w ostatnim czasie zostało wstrzymane. Wiele nagrobków pełni role podłoża na wąskich ścieżkach, większość została wyparta z pierwotnego umiejscowienia, przewrócona i przysłowiowo „rzucona w kąt”, bądź przeniesiona w jedno miejsce wraz z innymi pobliskimi świadectwami polskiej obecności. Smutno patrzeć na poniszczone i zapomniane grobu rodaków, ludzi, którzy Gruzję traktowali jako nową ojczyznę i pracowali dla jej przyszłości. To trochę jakby Niemcy przyjeżdżali do nas i widzieli wiele zapomnianych bądź zniszczonych miejsc pochówków bliskich. Tam i tu swoje zrobił czas i ludzie, którzy często nie gardzili wykorzystaniem pomników do swoich celów. Tylko u nas istniał jeszcze element rozprawienia się z niemieckością, rozumianą jako ślad po hitlerowskim agresorze.
Innym miejscem związanym z Polakami dawniej zamieszkującymi gruzińską stolicę, jest Kościół katolicki pw. Św. Piotra i Pawła znajdujący się w okolicy stacji metra Marjanishvili. Został on wybudowany pod koniec XIX wieku, w części sfinansowany przez naszych rodaków. Obecnie odbywają się w nim msze zarówno po gruzińsku, jak i rosyjsku, angielsku i polsku.
Opuszczamy stolicę, która bynajmniej nie znajdowała się w zimowej aurze, jedynie okoliczne szczytu pokrywała cienka warstwa śniegu, świadcząca o tym, że jest połowa lutego.
W poszukiwaniu prawdziwie kaukaskiej zimy, kierujemy się na północ, do Kazbegów i mitycznego Kazbeku.
Plan zakładał dojazd do Stepantsmindy (byłych Kazbegów), zorientowanie się w sytuacji jak w ogóle ten transport zimą funkcjonuje i ewentualna decyzja o jednodniowym wyskoczeniu stopem do Gudauri, celem poszusowania na nartach.
Startując z jesiennego Tbilisi, zimową porę poczuliśmy dopiero przed narciarskim kurortem Gudauri.
Od tego miejsca zaczynały się schody…Z każdym pokonywanym metrem, ilość śniegu rosła i rosła. Na przełęczy jechało się w kompletnie białej przestrzeni, ograniczonej przez śnieżne bandy. Ruch nie był duży, lecz nie brakowało kierowców ciężarówek walczących z żywiołem.
Najgorzej było w wjeździe i wyjeździe z betonowych tuneli chroniących przed lawinami. Po prostu różnica między warstwą ubitego śniegu na drodze i jego brakiem wewnątrz tunelu, powodowała zawadzanie wysokich ciężarówek o strop tunelu. Droga znacząco się wydłużała, dodatkowo staliśmy już bez ruchu dobre pół godziny. W środku marszrutki stęchlizna, gorąco, a za oknem padający śnieg i potężne radzieckie gruzawiki, próbujące wciągnąć na przełęcz wielotonowe tiry.
Po tej kilkugodzinnej podróży, ciągłych opadach śniegu, odpadła opcja jednodniowego wypadu na narty. Zaczęliśmy się nawet zastanawiać, czy to był dobry pomysł tam jechać, bo gdy spadnie śnieg to przełęcz potrafi być zamknięta przez 2-3 dni.
Ale co tam, dla takich widoków warto ryzykować!
To nie były te Kazbegi, pełne turystów i miejscowych oferujących przejażdżkę pod Csminde Sameba.
A poranek z widokiem na majestatyczny Kazbeg w oddali – bezcenny!
Pod klasztor mało kto chodził. Jednym z nielicznych był nasz towarzysz spaceru, znany zapewne nie tylko nam.
Spod klasztoru roztaczał się fantastyczny widok na nie tchnięty ludzką ręką zimowy krajobraz Kazbeku i okolic. Znakomita przejrzystość powietrza potęgowała uczucie bliskości otaczających gór, niczym na wyciągnięcie ręki.
W Tbilisi jak i w Kazbegach spotkaliśmy się z bardzo ciekawym systemem ogrzewania domów. W stolicy np. jednym z głównych grzejników są non stop zapalone kuchenne palniki, a pod Kazbekiem substytutem ciepłych kaloryferów są piecyki gazowe z wciąż spalającym się gazem. Pozorna lekkomyślność spalania gazu wprost z rury jest zastanawiająca, jednak jak widać system działa i ma się dobrze. Podobno właśnie najtańszym sposobem ogrzewania jest gaz z nieodległej Rosji (czyli znak czasów, nowa bardziej ugodowa rządząca ekipa i spadek cen gazu).
W przeddzień planowanego powrotu spadło sporo śniegu i do samego końca nie było wiadomo czy będzie marszrutka do stolicy, a zwykłych samochodów było jak na lekarstwo, znaleźliśmy się w dość stresującej aczkolwiek przewidywanej sytuacji. Ale jednak, pomimo śniegowych przeciwności wróciliśmy do stolicy. Po drodze mieliśmy przystanek w Gudauri i aż korciło do zmiany planów i skorzystania z narciarskich przyjemności. Jednak względy materialne wzięły górę, pomimo akceptowalnych cen karnetów i wypożyczenia nart, nie do przeskoczenia były koszty noclegów, na które nie mogliśmy sobie pozwolić. W Gudauri chyba ceny skipasu odbijają sobie właśnie na noclegach, bo w sezonie w ogóle ciężko o nocleg, nie mówiąc o niskiej cenie. Serce ściskało patrząc na młodych Niemców w marszrutce, którzy na widok zastanych warunków zerwali się z miejsc i krzyknęli – Good snow, good weather, so let`s go!
Wróciliśmy do stolicy, by zaraz wsiąść do pociągu udającego się do Kutaisi, bynajmniej nie byle jakiego, a bardzo taniego i proporcjonalnie wolnego (5h jazdy, 5lari=10zł, gdzieniegdzie ładne widoki).
Znane z mitologii, jako cel wyprawy po złote runo, obecnie siedziba przeniesionego z Tbilisi Parlamentu Gruzji i wpisanych na listę światowego dziedzictwa UNESCO dwóch obiektów: katedry Bagrati i monastyru Gelati.
Pierwsza w ostatnim czasie odbudowana (wbrew zaleceniom UNESCO), kolokwialnie rzecz ujmując- nie powala, wiele nowych elementów zbytnio rzuca się w oczy, nie mówiąc już o szklanej przybudówce. Spod katedry ładny widok na miasto i przebijające z oddali góry Małego Kaukazu.
Za to leżący kilka km od Kutaisi monastyr Gelati jak najbardziej warto zobaczyć. Pełne przepięknych fresków miejsce, było jednym z najważniejszych ośrodków kulturalnych w Gruzji. Tu spoczywają szczątki króla Dawida IV Budowniczego, który jednocząc państwo, wygrywając wojnę z Turkami, doprowadził do bogacenia się państwa i poddanych. To właśnie tu, Mikheil Saakaszwili po zwycięskiej Rewolucji Róż, złożył prezydencką przysięgę.
Jeśli chodzi o Kutaisi, to miasto samo w sobie ma niewiele do zaoferowania. Bardziej ciekawa jest okolica, m.in. Jaskinia Prometeusza, Jaskinia Sataplia, klasztor Motsameta. Stąd też szybko dostaniemy się nad czarnomorskie wybrzeże, jak i do Swanetii bądź Raczy-Leczchumi.
Jako jedni z pierwszych, przed nastaniem ery tanich lotów do Polski Wizz Air`em, skorzystaliśmy z pobliskiego lotniska Kopitnari. Lotnisko to dużo powiedziane- niedokończona wieża kontroli lotów, brak komunikacji Kutaisi-lotnisko, zafoliowane świeżo co kupione urządzenia lotniskowe, obsługa celna przechodząca pierwszy chrzest bojowy na pasażerach. Totalna prowizorka. Nasz lot do Kijowa tego dnia był pierwszym i ostatnim, kolejny miał nastąpić za kilka dni.
Pas startowy był jednak gotowy, wystartowaliśmy o znaleźliśmy się w mroźnej ukraińskiej stolicy. Jak w Kutaisi, jednym z najcieplejszych miejsc Gruzji, temperatury dochodziły do +12 stopni, tam w Kijowie było -10°C, a miasto podnosiło się ze skutków ogromnych śniegów. Poznany przypadkowo Amerykanin postawił nam taksówkę pod kijowski dworzec. Za 6 godzin mieliśmy pociąg do Lwowa i stamtąd już „lwowski motyw” powrotu do domu. Sam dworzec jest bardzo podobny do lwowskiego, lecz dwukrotnie większy. Znajduje się tam jedna wspólna poczekalnia, gdzie towarzystwo agresywnych ochroniarzy, dziwnych jednostek i niezrozumiałych zasad otwarcia bądź zamknięcia niektórych stref, nie zachęca do spokojnego odpoczynku. Dopiero potem walcząc z zimnem odkryliśmy na piętrze, dwie potężne sale, gdzie za opłatą kilkunastu bądź kilkudziesięciu hrywien (2 klasy), można w ciszy i spokoju rozłożyć się na skórzanych siedziskach oczekując na poranny pociąg. Po wejściu do naszej plackarty, szybko znaleźliśmy nasze miejsca, krótkie przygotowanie legowiska i obudziliśmy się po 7 godzinach pod Lwowem. Potem „lwowski motyw”, marszrutka spod dworca, przejście graniczne, busik i pociąg do domu.
Ta Gruzja była inna niż ta wakacyjna. Mniej kolorowa, mniej przygodowa, a bardziej szara i z mniejszym polotem, jednak gruzińskie jedzenie i wino, widok ośnieżonego Kazbeku i okolic, wyrwanie się po uciążliwych zaliczeniach i egzaminach, było warte trudów podróży i poniesionych kosztów.
Obecnie gdy do Gruzji łatwo i tanio dostać się Wizz Air`em, kolejna wizyta, nawet ograniczona do wieczoru spędzonego przy chinkali, winie z widokiem na Kaukaz, jest tylko kwestią czasu.
Gruzja – informacje praktyczne
Chcesz być na bieżąco i nie przegapić kolejnej dawki przygód z naszej podroży do Azji?
Może dasz się namówić i sam wyruszysz w nieznane. Odwagi!
Bądźmy w kontakcie:)