Kulinarny objazd świata

Kiedyś nie przywiązywaliśmy do jedzenia aż takiej wagi. Było niezbędnym elementem każdej podróży, jednak mało istotnym. W myśl zasady – zabić głód i do przodu!

Pewnie trafialiśmy w nieodpowiednie miejsca.

Zaczęło się w Libanie. Pierwszy kontakt z bliskowschodnim jedzeniem, fantastyczne chleby i szaszłyki. Do tego lody nie z tej ziemi.

Zmieniliśmy myślenie i pozwoliliśmy działać zmysłom. A jedzenie stawało się coraz istotniejszym towarzyszem podróży. Potem była Gruzja i wszystko się zaczęło…

Poniżej przedstawiamy nasz subiektywny ranking kulinarnych przysmaków:

Gruzja

To tu po raz pierwszy zakochaliśmy się w świeżym i chrupiącym puri zawijanym w stare gazety. Nie mówiąc już o wyciągniętych prosto z wody chinkali. Do tego lobio (zupa fasolową z wielką ilością kolendry) i domoszne wino. Tak zwariowaliśmy na punkcie tego tria, że w Tbilisi – z którego de facto rozpoczęliśmy naszą podróż na Wschód – potrafiliśmy przez kilka dni jeść ciągle to samo:) I z największą przyjemnością następnym razem wpadniemy w ten sam trans. Oby jak najszybciej.

Ocena: 5

Armenia

Armenia to królestwo bakłażanów! Taki polski ziemniak. Zamiast puri mamy lawasz, a kilogramy kolendry zastępuje pietruszka. Pewnego razu w Erewaniu planując własnym sumptem ugasić głód, zrobiliśmy wielkie warzywne zakupy. Wydaliśmy grosze, a warzywna uczta nie miała końca.

W Górskim Karabachu rządzi jeden z najlepszych na świecie kebabów. Takich prawdziwych – bierzemy szpikulec do szaszłyka, obtaczamy/nabijamy mięsem, kilka minut na ogniu, przygotowane mięso ściągamy za pomocą lawaszu, dodajemy cebulę i pietruszkę, całość zawijamy i gotowe. Zdarzało się, że zamawialiśmy nawet 4 porcje!

Nie zapominajmy również o brzoskwiniach wielkości grejpfrutów i wszelkiej maści winogronach. Fan owoców w Armenii nie zginie.

Ocena: 4 (Karabach -5)

Iran

Ryż, ryż i jeszcze raz ryż!

Do tego hektolitry herbaty. Od tej pory przez najbliższe kilka miesięcy to właśnie białe ziarenka ryżu były podstawą naszej egzystencji. Paradoksalnie na wybrzeżu Jeziora Kaspijskiego (gdzie uprawia się irański ryż) nie zjedliśmy ani grama białego złota. Wciąż codzienny jadłospis wypełniały kebaby, jogurty i różne rodzaje chlebów: barbari (nasz faworyt) – średnio cienki, prostokątny kształt i do tego sezam, zjadany na poczekaniu po wyjściu z piekarni; sangak – bardzo podobny lecz bardziej cienki; oraz ormiański lawasz i taftun – czyli trochę grubszy lawasz.

Godzina 13-14 w Iranie to święty czas. Zaczyna się lunch. Jadąc autostopem, robiąc zakupy na bazarze czy leżąc na perskim dywanie, nie mamy szans przed nim uciec. Wszyscy Irańczycy z wielkim zdziwieniem reagowali słysząc o naszym tradycyjnym systemie codziennych posiłków. Duże śniadanie, brak obfitego lunchu i wczesny obiad? Jednym słowem – dziwne.

Szafran. Irańczycy są jednym z jego największych producentów. Ciężko jednak tu mówić o wielkich ilościach, gdy możemy kupić nawet 1 gramowe i mniejsze porcje tej ekskluzywnej przyprawy (koszt kilograma wynosi 4000-6000zł). Już mała ilość szafranu zabarwia na charakterystyczny żółty kolor ryż, a kilka jego słupków dodanych do herbaty gościa automatycznie podnosi rangę jego wizyty.

Odnośnie cukru, to pod żadnym pozorem nie próbujmy wrzucać go do herbaty! Bierzemy kostkę, wkładamy pomiędzy usta, ściskamy i przesączamy herbatę. Proste i skuteczne, a łyżeczki pozostają zbędne.

Najmniej orientalnie zrobiło się paradoksalnie nad Zatoką Perską. A wszystko z powodu Yasmin i jej rodziny pochodzącej z wybrzeży M/J. Kaspijskiego i kontaktów północnych rejonów Iranu z kulturą i kuchnią słowiańską. Zostaliśmy przywitani plackami ziemniaczanymi i sałatką jarzynową! Oczywiście ryżu również nie zabrakło:)

Ocena: 5

ZEA

Tu zaczynają się problemy. Horrendalnie wysoki ceny zmuszają nas do zakupów najtańszego, najczęściej śmieciowego jedzenia w supermarketach. Była to ogromna odmiana po Iranie, gdzie o cenie jedzenia się nie myślało. Na szczęście uratowały nas tanie jadłodajnie dla emigrantów z Azji, gdzie mieliśmy pierwszą okazję spróbować dań pakistańsko – hindusko – nepalskich. Pewnego razu podążając za grupką głodnych Azjatów, trafiliśmy do niepozornej knajpki z jeszcze bardziej niepozornie wyglądającą soczewicą z sosem i chlebem. Danie było pyszne, jednak byliśmy jeszcze wtedy amatorami w spożywaniu super ostrych dań. 1,5l butelka wody nie wystarczyła aby zabić ogień w gardle.

Byłbym zapomniał. Trafiliśmy w Dubaju również na polski wieczór do grupki naszych rodaków, gdzie przy mocnym polskim alkoholu (lepiej ze skutkami jego działania nie obnosić się na ulicach) zjedliśmy najlepsze steki w historii!

Był jeszcze Stephan w Al – Ain, dyrektor przyszłego największego zoo Bliskiego Wschodu. Prawdziwy Szkot kochający silny wiatr połączony z padającym deszczem (co on robi na pustyni?!) ugościł nas bułeczkami z łososiem i litrami napojów gazowanych. Dodajmy do tego tomy Encyklopedii Britannica, wszystkie Jamesy Bondy i bijące o 17.00, zsynchronizowane co do ułamków sekundy zegary.

Wszystko co wyżej tylko potwierdza złożoność sytuacji i mieszające się wszystkie kultury świata na tym gorącym i wyjałowionym skrawku ziemi.

Ocena: 3+ (-5 za różnorodność jaka może nas spotkać na każdym kroku)

Oman

Ryż, mięso, ryż, mięso, kawa, herbata… Ryż. Ryżu było naprawdę dużo:)

Sułtan obwiózł nas po całej okolicznej rodzinie, więc okazji zjedzeni ryżu nie zabrakło. Jako goście Sułtana domu, razem z całą rodziną spożywaliśmy wszystkie posiłki i nikt nie wzbraniał się z poobiednim odpoczynkiem na podłodze w naszej obecności. Inaczej było u ciotek, babek i wujostwa. Wszyscy nas witali, cieszyli się, że Sułtan nas spotkał, lecz gdy przynosili jedzenie… wychodzili z pokoju gościnnego. Na nic zdały się nasze przekonywania, że ich obecność nam nie przeszkadza, a wręcz jej oczekujemy. Taka tradycja zostawienia gościa w spokoju, aby brudził palce i mlaskał w swoim własnym gronie.

Też był fantastyczny chleb (lecz trudniej dostępny), tanie miski soczewicy z chlebem i gotowane w ognisku na kamienistym wybrzeżu O. Indyjskiego puszki z fasolą. A kilka metrów dalej pływały żółwie…

To jedno z tych miejsc gdzie na pewno kiedyś wrócimy. Jednak głównym magnesem nie będzie chyba kuchnia.

Ocena: 3+

Nepal

Ojczyzna dal bhata, momo, chow mein`a i masala tea. Najtańsze i najprostsze jedzenie przynosiło największa radość zmysłom i żołądkowi. W Nepalu znajdziemy pomieszanie kuchni wszystkich okolicznych krajów. To miejsce gdzie moglibyśmy skończyć podróż zadedykowaną czajowi. Wyobraźmy sobie, że znajdujemy się w Medyce i załóżmy, że wyruszamy np. do Nepalu czy Indii. Są tacy ludzie:)

Magią jest to, że gdy z tego miejsca przejedziemy pół świata: przez Ukrainę, Rosję, Turcję, Kaukaz, Iran, Azję Środkową, Pakistan i kończąc pod Himalajami, to we wszystkich spotkanych po drodze krajach czaj / caj znaczy to samo – herbatę. Genialne!

Kuchenne życie Nepalczyka jest bardzo proste. Najpewniej krąży dookoła dal bhata, czyli dużej ilości ryżu polanego ziarenkami soczewicy, marchewki/ziemniaków/kalafiora przyprawionych duża ilością curry i bezsmakowej zielenizny (to i tak wersja wypasiona, spotykana w przydrożnych barach, za astronomiczne jak na nepalskie warunki 2-2,5 dolara). Jedzony nawet kilka razy dziennie, przez całe życie towarzyszy statystycznemu Nepalczykowi.

Podczas naszej wędrówki Dookoła Annapurny, po 15 dniu z rzędu jego konsumpcji mieliśmy totalny dość tego narodowego dania. Jednak zważywszy na nasze portfele była to najbardziej ekonomiczna i energetyczna forma posiłku. Jego wielką zaletą jest dodatkowa dokładka, która nam przysługuje w każdym nepalskim barze. Zawsze zawiera dużo ryżu i prawie zawsze już mniejszą ilość dodatków.

Do tego fantastyczne momo, raz z mięsem, warzywami, serem bądź smażone. Dzięki momo przekonaliśmy się do ostrzejszych dań. A w Mustangu zawładnął nami tybetański chleb.

Jeśli dodamy do tego wszystkiego german bakery serwujące bułki słodkie (dalej jest dla nas zagadką, dlaczego każda nepalska piekarnia nastawiona na turystów używa epitetu – jak wyżej), piwo za minimum 3 dolary, super tanie lassi i liczne pizzerie, wyjdzie nam mieszanka wybuchowa. Taki jest Nepal.

Ocena: 4+

Malezja

Kulinarne centrum świata. Kraina pełnego brzucha. Szaleństwo pomieszania smaków i składników. Czy aby nie na wyrost?

O Malezji wiedzieliśmy bardzo mało. Że równik, gorąco, pomieszanie kultur i kraj podzielony na dwie odrębne części. Będąc w Nepalu, wiedzieliśmy, że bilet powrotny mamy z Filipin. Tylko jak tam trafić? Tak los skierował do Kuala Lumpur.

Już pierwsze godziny spędzone z Maxem – naszym couchsurferem – polegały na odwiedzaniu różnych knajp i próbowaniu lokalnych przysmaków. Nasi lemak na śniadanie, do tego chińska herbata, bądź kawa z herbatą pół na pół. Drugiego dnia hinduskie roti canai z bananami i jedzenie porannej zupy… pałeczkami. Jakież było zdziwienie naszego przyjaciela jak tradycyjnie po polsku zjedliśmy zupę „do samego dna”.

– Dlaczego wypiliście wywar? U nas je się tylko składniki. Dlatego macie tylko pałeczki. Dziwne te wasze zwyczaje.

Oszukaliśmy system korzystając z małej łyżeczki, która powinna służyć pomocą pałeczkom:)

Od tej pory nasze zwiedzanie Malezji polegało na kręceniu się po ulicach i przystankach w barach na każdym rogu.

Zasada jest taka: wchodzisz do – nazwijmy to – przestrzeni ulicznej pod dachem, siadasz i podchodzi do Ciebie pani i pyta co do picia. Do wyboru do koloru. Ciepłe, mrożone, proste i wyszukane napoje herbaciono-kawowo-mleczno-kakaowe. Nie pytasz o cenę bo wiesz, że nie przekroczysz 2 zł. Pani przynosi, płacisz. Od tej pory jesteś pełnoprawnym klientem przybytku i możesz zacząć oglądać się na około po maleńkich straganach i na podstawie obrazków zastanawiać się na co masz ochotę tym razem (właściciel przestrzeni sprzedaje tylko napoje i zbiera drobne opłaty za postawienie swojego stoiska z jedzeniem w okolicy). Bierzesz krewetki w cenie ziemniaków z makaronem, tu makaron z wielka ilością sosu sojowego, smażone różne coś, czarne jajko, jakieś uszy, fantastyczne desery (słodka kukurydza i fasola, kolorowy słodki makaron zalany mlekiem kokosowym, do tego różne dodatki  – czytaj „niebo w gębie”).

Na bazarze kupujemy co dziwniejsze owoce, aby potem przeprowadzić komisyjne oględziny różnych np. włochatych przedstawicieli malezyjskiej flory . W między czasie uciekamy od zapachu duriana, który dla miejscowych jest królem wszystkich owoców. I którzy nie mogą zrozumieć naszego grymasu na twarzy podczas próby spożycia niewinnych durianowych cukierków.

Malezyjczyków fascynują nasze opowieści o pospolitości truskawek w Polsce (tam jest tylko kilka miejscowości w górach gdzie rosną takie rarytasy) czy jabłek. Dla pokazania przepaści spróbujmy wyobrazić sobie w Polsce czereśnie w cenie 100zł/kg!

Malezja kulinarnie nas zafascynowała, pokazała, że turystyka jedzeniowa może mieć sens i wkraść się do naszego sposobu podróżowania. I od tej pory nie zdziwi nas pomieszanie w jednym daniu: szaszłyka polanego ostrym słodkim sosem,  zagryzionego jackfruitem i z drugiej ręki naleśnikiem z nutellą, popitego mrożoną herbatą z kawą i krewetką na zakończenie. Pychota!

Ocena: 6+++

Filipiny

Tu mamy mały problem. Oczywiście nie mogło zabraknąć rytuału jedzeni ryżu 3 razy dziennie. Nasz klasyczny obiad składał się: z miarowej kopki ryżu, mieszanki warzyw, tudzież zupy i słodkim napojem na deser. Koszt dla 2 osób 8-10 zł.

Filipiny pod względem kulinarnym są dziwne. Można trafić na perełki  – fantastyczne wędzone ryby, słodkie desery, rosół z jajkiem w środku nocy najlepszym lekarstwem po imprezie z darmowymi drinkami od australijskiego właściciela knajpy, woda z imbirem zagryziona ryżem!

Do tego najlepsze pod słońcem, bo proste i obite, banany! Tak słodkie, że łatwo uwierzyć w teorię, że nasze marketowe, unijnie zakrzywione i dojrzewające w ładowni statków pseudo banany, w krajach Ameryki Południowej czy Azji są przeznaczane na paszę dla zwierząt.

Nie wspominając już o mango! Na Boholu każdy uliczny stragan uginał się od jego słodkości i soczystości. Z drugiej strony przebywając w Manili, znalezienie mango graniczyło z cudem. Jest to pokłosie rozrzucenia Filipin na ponad 7000 wysp (na drodze mango z południa do stolicy teoretycznie byłyby „tylko” trzy wyspy) i ogromnych problemów z transportem towarów przez cały kraj.

Z drugiej strony mamy filipińskie zamiłowanie do nie marnowania żadnego skrawka wieprzowiny (przysmażona skórka z resztkami futra jest wielkim przysmakiem, podobnie „oczka”) czy w ramach przekąski konsumowanie narodowego dania balutu, czyli już uformowanego zarodka kurzego bądź kaczego. Danie jajeczno – mięsne. Jedzone w całości…

Filipińczycy ubóstwiają fastfoody! Najsłynniejszym jest filipiński a`la McDonald o światowym zasięgu – Jolibee. Sieć sprzedająca miliony udek kurczaka każdego dnia jest tak ważna w filipińskim społeczenstwie, że pewnego dnia wskutek awarii jednej z fabryk i braku kurczaków, wybuchły zamieszki, a zdesperowani klienci domagali się jak najszybszego ich powrotu do świątyni fastfoodów. Podsumowując: Filipiny to mnóstwo ryżu, śmieciowe jedzenie, przepyszne owoce i świetne ryby.

Ocena: 4

 

Kończąc: Malezja rządzi!

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *