Na początku było tak…
Padało. Lało. Znowu padało i potem jeszcze mocniej lało. Szaro, buro i po prostu ponuro. Czy to na pewno są Filipiny?
Tylko zielone palmy tu nie pasowały.
Tak przywitał nas tajfun na wyspie Panay. A lać z nieba zaczęło wcześniej…
Siedzimy wieczorem w jakiejś knajpie w okolicach Kuala Lumpur z Maxem, naszym malezyjskim hostem. Ulewna nie z tej ziemi. Oglądamy dziwne morskie stworzenia, które poleca na nasz talerz Max. Obawiamy się trochę kłopotów żołądkowych, w dzień przed wylotem na Filipiny, więc zamawiamy standardowy makaron z krewetkami. Max pyta:
– Wiecie, że na Filipinach szaleje tajfun?
– Wiemy, wiemy. To już koniec sezonu deszczowego. Ten tajfun również nie jest groźny.
– Ale lecicie AirAsią. Z nią nigdy nic nie wiadomo…
Puściliśmy temat mimochodem. Dookoła nas wciąż morze deszczu (lecz tutaj to normalka, wiadomo, że zaraz przestanie i będzie słońce). Max dalej drąży temat. Bo jak on kiedyś leciał w czasie tajfunu, to odwołali mu w ostatniej chwili lot itd. Dobra, sprawdzę maila, na pewno nic się nie zmieniło.
Jest i mail. Nawet dwa. Dosłownie sprzed kilku minut. „Twój lot z powodu tajfunu odwołany. Proszę skontaktować się z obsługą”. Koniec.
Max wykrakał. Zbytnio się nie przejmujemy. Jak wrócimy do domu, jakoś to się załatwi.
Nie było tak łatwo.
W AirAsii wieczorem oczywiście nikt nie odbierał. W kolejce do kontaktu przez czat czekaliśmy kilka godzin i nic.
– Odpuszczamy, będziemy działać rano.
Kolejka do czatu wciąż bez końca. Jedziemy do biura do centrum miasta.
Otrzymujemy szybką informację – najbliższe wolne miejsca są za 2 tygodnie! Nic się nie da zrobić! Zawsze możemy Państwu zwrócić pieniądze (opcja nie do przyjęcia, bilety kupowane były po 50 dolarów, teraz nawet w cenie 500 w okresie Bożego Narodzenia nic nie znajdziemy). Odchodzimy z kwitkiem i wizją rozłożonych rąk pracownika linii lotniczych.
Jedziemy na lotnisko, tam może coś się załatwi.
Tam kolejka do kolejki. Czekamy. Tłumaczymy, że nie możemy tyle czekać, że mamy lot powrotny z Filipin, niech nam zarezerwują lot innymi liniami…
Są twardzi. „Zawsze mogą Państwo odzyskać pieniądze”.
Koniec końców, w biurze specjalnym udaje się jakimś cudem wcisnąć nas do samolotu za 2 dni. Może tajfun już odpuści?
Nie odpuścił. Ale samolot tym razem poleciał.
Taka była historia naszej podroży z Malezji na Filipiny. W Kalibo brodząc w deszczu po kostki, spędziliśmy noc u tej sympatycznej rodzinki i ich syna, a następnego dnia mieliśmy lot do Cebu. Szybko, 45min, tym razem nie odwołany. Drogą lądową i przez morskie przesmyki jechalibyśmy dwa dni.
W Cebu, drugim największym mięście Filipin wciąż pada. W taksówce z lotniska do portu, spędzamy 1,5 godziny. Płacimy 15zł.
Przypływamy na Bohol. Tutaj już leje na 100%!
Jeszcze 2 dni deszczu.
Wtem, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, chmury znikają i przez najbliższe dwa tygodnie Bohol jest nasz.
Bierzcie i chłońcie te kolory, tą energię, to ciepło i zapomnijcie o szarówce za oknem!
Co na Boholu? Jak mawiają niektórzy, to takie Filipiny w pigułce.
Bożonarodzeniowe wybory miss centrum handlowego, kilogram bananów na obiad (to te złe, bo proste więc zakazane w UE), ryż trzy razy dziennie, mango za grosze, przystrojone świątecznie palmy, dziwne jedzenie, Czekoladowe Wzgórza, tarsiery, imprezy na plaży i noclegi pod hamakami (bo hamaki w filipińskim rozmiarze). I brudne plaże. Bo te z folderów promocyjnych sprzątane są każdego dnia.
Był jeszcze Pamilacan i nasza pierwsza wspólna Wigilia. Ale o tym innym razem. Bon voyage!
Chcesz być na bieżąco i nie przegapić kolejnej dawki przygód z naszej podróży na Wschód?
Nie wiesz gdzie wyruszyć w podróż?
Daj się namówić i wyrusz w nieznane. Odwagi!
Polub nas i bądźmy w kontakcie:)