Po dwudniowym odpoczynku, kąpielach w niebiesko-zielonkawej wodzie i konsumpcji gruzińskich pyszności- ach te fantastyczne ogromne chaczapuri z jajkiem!- pojechaliśmy do miasta symbolu łączącego Gruzję i Morze Czarne – Batumi. Zgodnie z tym co wcześniej słyszeliśmy w ostatnich latach nastąpił gwałtowny rozwój tego miasta, będącego miejscem kontaktów biznesowych i licznych kasyn nakierowanych na majętnych ludzi z szeroko pojętej „okolicy”. Przede wszystkim Rosjan, Turków, Ormian, Irańczyków i …Izraelczyków. Pomimo tego, że Iran jeszcze niedawno chciał „zmieść Izrael z powierzchni ziemi” i odwrotnie, tu na nic takiego się nie zanosi. Kolejny raz widać różnicę, między wielką polityką, często głupią i nie zrozumiałą dla zwykłego człowieka (to nie znaczy, że jesteśmy głupi, to rządzący są bardzo ograniczeni), a zwykłymi ludźmi.
Wjeżdżając do miasta rzucają się w oczy mniej lub bardziej dziwne budowle, strzelające w niebo hotele i góry Małego Kaukazu zaczynające się za miastem.
„W swych podróżach poznałam wiele miast
Wiele mórz i rzek, wiele gór wśród gwiazd
Ale to miasto, o którym śpiewam dziś
Milsze jest, bo z nim wiążą się moje sny
Batumi, Batumi
Herbaciane pola w Batumi..”
Herbacianych pól podobno już nie ma, ale dalej w sklepie można kupić gruzińską herbatę.
Klimat nadmorskiej Adżarii jest znacząco inny od pozostałych rejonów kraju. W ogóle cała Gruzja ma fantastyczne ukształtowanie terenu! Tam jest wszystko… Od terenów bardzo gorących, coś a`la półpustynnych na wschodzie przy granicy z Azerbejdżanem, ośnieżonych szczytów Kaukazu na północy,do niższego Małego Kaukazu na południu, a pomiędzy tym rozpościera się płaska jak stół dolina. Do tego ciepłe morze, a w okolicach Batumi klimat subtropikalny!
Dosłownie z kroku na krok… no może z kilometra na kilometr zbliżając się do Batumi zostajemy uderzeni zielonością krajobrazu! Wszystkie rośliny są takie bujne, wręcz przerośnięte. Pojawia się coraz większa ilość palm, gdzieniegdzie drzewo bananowca, tu bambusy. Tylko tych herbacianych pół nie mogliśmy wypatrzeć. Do tego duchota, zwiększona wilgotność powietrza, deszczowe chmury na niebie.
Pomimo tego, że w mieście ceny są wyższe niż w innych rejonach Gruzji, udaje się nam na początku września znaleźć komnaty oddalone 200m od morza, przy hotelu Sheraton za 16 lari za głowę!
Do tego balkon pełen winogron!
Batumskie plaże jak widać są bardzo kamieniste! Lecz jest to bardzo przyjemny typ kamieni. Duże otoczaki, miliony razy uderzające swoich kamiennych sąsiadów, wytworzyły podłoże nieprzyjemne dla nie przyzwyczajonych stóp, lecz nadające się na spokojne miejsce wylegiwania. Prawie jak w spa! Gorące kamienie pod plecami :)
Korzystając z deszczowej pogody pojechaliśmy 15km do Sarpi nad turecką granicę. Nic tam nie ma oprócz ciężkich od zieleni klifów toczących syzyfową potyczkę z morzem o każdy centymetr powierzchni. Poza tym znajduję się tam słynna skała umieszczona na wielu zdjęciach, latem „oblepiona” przez głodnych wrażeń przy skakaniu do wody turystów. I woda jest zdecydowanie czystsza niż w Batumi.
Miasto niedoszłych herbacianych pól zrobiło na nas ogromne wrażenie. Odnajdując z dala od bulwarów miejsca, które swoim wyglądem, a raczej ruiną, nijak się mają do luksusowego centrum, przypominają jak jeszcze nie tak dawno mogła wyglądać większość miasta. Podobno 20 lat temu była tam totalna masakra, a jeszcze niedawno przerwy w dostawie prądu!
Naprawdę warto wieczorem przejść się wzdłuż nadmorskiego bulwaru, podziwiać z jednej strony kiczowate budowle, a z drugiej architektoniczne cacka. Chłonąć gruzińską manię oświetlania wszystkiego co się da, dodatkowo we wszystkich kolorach tęczy. Do tego spróbować adżarskiego specjału- chaczapuri z rozbitym na wierzchu jajkiem. „Batumi, Batumi…”, z sentymentem będziemy je wspominać…
„Z ciężkim sercem żegnałam Gruzji brzeg
Śpiew twój drogi jak echo za mną biegł
Dzisiaj, gdy oczy przymykam widzę znów
Obraz ten, który na zawsze w serce wrósł”
Żeby nie zwalniać tempa, z nadmorskiej Adżarii przenosimy się do tajemniczej kaukaskiej Swanetii, krainy obronnych wież i zatwardziałych górali.
Jeszcze na początku rządów prezydenta Saakaszwilego (Rewolucja Róż 2003r.), swaneckie terytorium de facto znajdowało się poza zasięgiem władzy w Tbilisi, poza letnim okresem ciężko było tam dojechać, a w przeszłości znajdowali tam schronienie czeczeńscy komendanci ścigani przez Rosję. Swanetią rządziło kilka klanów, które przejęły monopol nad bezpieczeństwo w tym rejonie. Każdy obcy, nawet turysta nie mógł czuć się tam bezpiecznie. Po działaniach gruzińskich służb specjalnych rejon został „oczyszczony” ze źródeł niebezpieczeństwa. Od tej pory Swanetia przeszła potężną metamorfozę! Miała (ma) się stać reprezentacyjnym górskim ośrodkiem, do którego będą przyjeżdżać zamożni zachodni turyści. Przeprowadzono kosztowne inwestycję z infrastrukturę, umożliwiające szybkie i bezpieczne dostanie się do tego tajemniczego rejonu o każdej porze roku. A niestety słynie on z nieprzewidywalnych potężnych opadów śniegu, powodzi i lawin błotnych. Wybudowano m.in.: nową szeroką drogę dojazdową, która w porównaniu z Gruzińską Drogą Wojenna jest niczym górska autostrada, w Mestii- stolicy Swanetii powstało… lotnisko! Może nie dla dużych samolotów, ale otworzono cotygodniowe połączenie lotnicze z Tbilisi! Samolot nie podchodzi do lądowania- klasycznie na kierunku osi lotniska- tylko tuż przed lądowaniem musi zmienić kurs i skręcić w lewo. Sama Mestia leży na wysokości około 1400m n.p.m. otoczona od północy przez najwyższą część gór Kaukazu z najwyższym gruzińskim szczytem na horyzoncie- Szcharą 5193m a od południa z ponad 4000m wierzchołkami. Miejscowość jest stylizowana na alpejskie miasteczko, wszystkie budynki wzdłuż drogi są odnawiane, w centrum powstał nowy plac z fontannami, wybudowano imponujące budynki urzędu miasta, policji, muzeum, szpitala…Przy każdym przebudowywanym domu pokazano wizualizację przyszłego wyglądu…
Ale ma się wrażenie, że wszystko jest robione na chybcika, na siłę, że całkowicie się zatraca klimat i kulturę Swanów wypracowaną przez stulecia. Tworzy się piękne pudełeczko, bez duszy w środku…
Wracając jeszcze do dojazdu do Swanetii z Batumi… początek autostopu na północ był bardzo udany. Po 3 stopach wylądowaliśmy z mieście- bramie do górskiej krainy, a mianowicie Zugdidi. Od tego miejsca rozpoczęły się lekkie schody… Poczuliśmy inne nastawienie do turystów, pewien dystans, częstsze nastawienie na pieniądz. Swanowie są znani ze swojej odrębności i mniejszego zaufania do obcych. Wystarczy przejść się po Mestii i spostrzec panów w charakterystycznych swańskich nakryciach głowy, którzy „spod byka” patrzą na panoszących się turystów, rzadziej odwzajemniają uśmiechy, czasami zdają się mówić językiem ciała- „Co wy tu robicie, co przynieśliście do naszej krainy?”. Może to nasze indywidualne odczucie, ale każdy musi się zgodzić, że coś w tym jest. Z drugiej strony Swanetia w opinii wielu podróżników jawi się jako jedna z najbardziej gościnnych krain w Gruzji… Widocznie nie dla nas.
Wracając do „schodów” ustawionych nam w drodze do Mestii, koniec końców na noc wylądowaliśmy w marszrutce :)
Była to bardzo ciekawie spędzona noc. Następnego dnia z rana dostaliśmy się do stolicy Swanetii i przeszyliśmy szok, widząc jeden wielki plac budowy wkoło.
Co by nie mówic krajobrazy otaczające Mestią i okolice są fenomenalne! Ośnieżone szczyty z każdej strony! Tu Szchara, tu najpiekniejsza góra Kaukazu- Uszba i kolejne szczyty. Jest na co popatrzeć.
Niestety żeby bliżej poznać otaczające góry, najczęściej trzeba wynająć miejscowego przewodnika. W informacji turystycznej jedynie dostaniemy skserowaną kartkę z opisem krótkiej trasy nad jeziorka z widokiem pod Uszbę i pod lodowiec, który ciężko porównywać z wcześniej poznanym lodowcem Gergeti.
Pozostałe szlaki podobno istnieją jednak ciężko zdobyć na ich temat cokolwiek. Klasyczny pobyt w Swanetii ogranicza się do dwóch wyżej wymienionych wycieczek i wynajęcia dżipa bądź 2-3 dniowej wędrówki do Uszguli, przez niektórych uważanej za najwyżej stale zamieszkałą miejscowość w… Europie! No dobrze, to gdzie ta Europa się kończy? Teorii jak i pomysłodawców jest bez liku. Ciężko uznać ten rejon za geograficzną część Europy, może prędzej uznać za umiejscowienie w kulturowych granicach Europy. Tak czy inaczej jest to dyskusyjna sprawa…
W wynajęciu przewodnika i dżipa skupia się jak w soczewce motyw przewodni w nastawieniu na turystów- pieniądze. Kolejny przykład- w sklepie w Mestii ceny są znacznie wyższe niż w pozostałych rejonach Gruzji a droga dojazdowa jest wyśmienita. Jak odniesiemy się do tego w porównaniu do Shatili, miejscowości na totalnym zadupiu, bez dobrej drogi gdzie ceny są identyczne jak w Tbilisi?
Mestia ma wielki potencjał przez piękne góry otaczające ją zewsząd. Rzeczywiście to może być miejscowość w iście alpejskim stylu. Coś czuję, że za kilka lat to tu będą przyjeżdżać ludzie z całego świata odkrywać nieodkryte w postaci ośnieżonych szczytów, zdobywać przeleczę i granie. Wystarczy tylko, że te góry i ich gospodarze otworzą się jeszcze bardziej na otaczający świat. Ale czy o to chodzi…?
Może ta nutka smutku na twarzach swańskich starców mówi wszystko?
Na wcześniejszym zdjęciu z Mestii widać Szcharę górującą na horyzoncie, a poniżej… billboard, z charakterystyczną piątką i zdjęciem w stylu „się robi”.
To reklama partii politycznej Saakaszwilego. Ponieważ przebywaliśmy w Gruzji w najgorętszym politycznie okresie tuż przed wyborami parlamentarnymi, warto powiedzieć co nieco, o tym jak na Zakaukaziu rozumieją politykę.
Po bezkrwawej Rewolucji Róż w 2003r., po okresie wyniszczającej wojny domowej w latach 90, po erze Edwarda Szewardnadze i kolejnym zbliżeniu z Rosją, do władzy doszedł młody, posiadający dyplomy zachodnich uczelni Micheil Saakaszwili. Przy poparciu większości społeczeństwa miał się rozpocząć proces odchodzenie od rosyjskiej zależności, reform i parciu ku Europie. Nowy prezydent zlikwidował w większości korupcję (z policji wyrzucono 90% „stróżów prawa”, jednocześnie zwiększając płace 10- krotnie), odzyskano kontrolę nad Swanetią i zapobiegnięto bunt w Adżarii. Gruzję z jednego z najniebezpieczniejszych krajów przeobrażono w jeden z najbezpieczniejszych. Uproszczono do minimum system prawny i podatki, stwarzając wolną drogę do inwestycji zagranicznych firm i podstawy do wykreowania Gruzji jako turystycznego raju. Wszystko przebiegało sprawnie do czasu gdy społeczeństwo zorientowało się, że powstanie „raju” jest okupione nie koniecznie demokratycznymi zasadami postępowania z opozycją. Tak naprawdę wizja polityki młodego prezydenta i jego przyszłość legła w gruzach w kilka dni podczas sierpniowej wojny z Rosją o Osetię Południową w 2008r. Saakaszwili, który niestety zbytnio uwierzył w swoją siłę i wsparcie zachodnich potęg, dał się sprowokować Putinowi bawiącemu na otwarciu igrzysk w Pekinie i po licznych prowokacjach rozpoczął wojnę o odzyskanie separatystycznej republik. Niestety po początkowych sukcesach, zwiększone rosyjskie odziały z łatwością wypchały gruzińskie wojska z terenu Osetii i rozpoczęły marsz na Tbilisi. Na szczęście interwencja prezydentów państw Europy Wschodniej z Lechem Kaczyńskim na czele zatrzymała tryumfalny pochód rosyjskich czołgów.
Saakaszwili zachował swoją prezydenturę lecz Gruzja była największym przegranym tej krótkiej wojny. Władze w Tbilisi ostatecznie straciły możliwość odzyskania zbuntowanej Abchazji i Osetii Południowej, od tamtej pory znajdujących się pod totalną kontrolą i zależnych od Moskwy i jej pieniędzy. Nie licząc oczywiście kilkuset ofiar tej wojny. Dodatkowo Rosja wstrzymała import gruzińskich win i słynnej solankowej wody Borżomi- produktów, których sprzedaż pokrywa kilka procent gruzińskiego PKB. Następnie zamkniętą przejście graniczne i zerwano wszelkie kontakty dyplomatyczne, z zawieszeniem regularnych połączeń lotniczych włącznie. Potężna Rosja łatwo zagrała Saakaszwilim i wpłynęła na sytuację wewnętrzną Gruzji (znowu- skąd my to znamy?).
Od tej pory o kryzys gospodarczy, zwiększenie różnic między nielicznymi najbogatszymi a wielką liczbą osób nie mogących związać koniec z końcem oskarżano ekipę prezydenta. Jednak najgłębszą raną zabliźniałą w gruzińskim społeczeństwie było stwierdzenie, że Saakaszwili ma „krew na rękach”.
Spotkaliśmy wielu ludzi, którzy w przeszłości popierali młodego prezydenta lecz po wojnie ich sympatię bezpowrotnie odwróciły się w stronę…? No właśnie, na początku nie było nikogo mogącego wskoczyć na najwyższy poziom gruzińskiej polityki (Saakaszwili sam często blokował pojawienie się nowych konkurentów). Lecz po pewnym czasie, gdy w grę weszły wielkie pieniądze, już nic nie mogło zatrzymać marszu po władzę nowej postaci w gruzińskiej polityce- miliardera, najbogatszego Gruzina, byłego sprzymierzeńca Saakaszwilego- Bidziny Iwaniszwiliego. Sam urzędujący prezydent miał jeszcze nadzieję na utrzymanie władzy poprzez przeniesienie wielu prezydenckich uprawnień na premiera (sam po 2 kadencjach już nie mógł kandydować na najwyższy urząd w państwie). Dodatkowo próbowano zdyskredytować i uniemożliwić nowemu konkurentowi – Iwaniszwiliemu – startu w wyborach odbierając mu gruzińskie obywatelstwo (ze względu, że posiadał już rosyjskie i przyjął francuskie). Sam Iwaniszwili stworzył potężny blok przeciwników Saakaszwiliego o nazwie Gruzińskie Marzenie. Jest to ruch pełen różnych opozycyjnych środowisk, nawet zwalczających się wzajemnie, jednak zjednoczonych we wspólnej sprawie- odsunięciu prezydenta od władzy. Tuż przed wyborami ujawniono dodatkowo skandaliczny film przedstawiający znęcanie się nad skazanymi w gruzińskich więzieniach. Wszystkie sondaże pokazywały drastyczny spadek zaufania do ekipy Saakaszwilego i tryumfalny wzrost Gruzińskiego Marzenia.
Wracając do Mestii. Schodząc z gór, zobaczyliśmy na horyzoncie długi sznur mikrobusów pędzących w stronę miejscowości. Okazało się, że dziś przyleci tu prezydent Saakaszwili, a że w okolicy nie posiada zbyt dużej liczby zwolenników, na wiec w Mestii ściągnął swoich sympatyków z innych rejonów. Tym sposobem w przekazie telewizyjnym pokazano mnóstwo ludzi popierających rządzącą partię. Liczbę w znaczący sposób przewyższającą wszystkich mieszkańców Mestii i okolic.
Po przemówieniu prezydenta, rozpoczęły się koncerty gwiazd gruzińskiej sceny muzycznej, a spikerzy rozdawali koszulki z logiem prezydenckiej partii i napisem „I love Sakartwelo”. (Sakartwelo to po gruzińsku Gruzja). I nam dostały się takie koszulki. Gdy później z nimi wracaliśmy na miejsce naszego noclegu, z jednej strony spotykaliśmy się z podniesionymi kciukami nielicznej grupy mieszkańców, a z tej liczniejszej wiało chłodem…
I tak oto wplątaliśmy się w gruzińską politykę.
Komentarz z października 2013r.
Jak się spodziewano w wyborach parlamentarnych zwyciężyło Gruzińskie Marzenie. Iwaniszwili został premierem i zapowiedział, że ustąpi ze stanowiska gdy w przyszłorocznych wyborach prezydenckich zostanie wybrany kandydat z jego ugrupowania. Nastąpiło zbliżenie z Rosją-wznowienie stosunków dyplomatycznych, ponowna zgoda na import win i wody. Z drugiej strony nowy premier zapowiedział kontynuację zbliżania się z Unią Europejską i NATO. Ale ciężko ugrać dwie pieczenie na jednym ogniu, szczególnie z Rosją.
W październiku bieżącego roku, po wyborach prezydenckich Saakaszwili opuścił swój urząd, a nowym prezydentem został człowiek z obozu Iwaniszwiliego, który zrezygnował jak obiecywał z premierostwa.
W którą stronę pójdzie teraz Gruzja? Na pewno poprawią się stosunki z putinowską Rosją (Putin, który mówił, że powiesi Saakaszwiliego za przyrodzenie), lecz z drugiej strony Gruzja kontynuuje kurs na zbliżanie się ku Europie. Z jednej strony chce opuścić rosyjską strefę wpływów, ale z drugiej, kiedy nie handluje i blisko współpracuję z Rosją, jest skazana na gospodarczy niebyt. Zwykli Gruzini o zwykłych Rosjanach mówią, że to swój człowiek, z którym potrafią się dogadać, pohandlować i wypić. A na wielką politykę to oni już nie maja wpływu.
Największym chyba sukcesem Rewolucji Róż jest obranie demokratycznego kierunku przez Gruzję, a przede wszystkim bezkrwawa zmiana władzy i zaakceptowanie przez opozycję wyników wyborów. Jest to ogromny skok patrząc na to co działo się 20 lat temu po rozpadzie Związku Radzieckiego i bratobójczej walce między poszczególnymi liderami.
A sam Micheil Saakaszwili na pewno nie powiedział ostatniego słowa w gruzińskiej sprawie.
Uciekamy od polityki. Jak wspominałem Swanetia (dokładnie Mestia w naszym przypadku) nie zrobiła na nas wielkiego wrażanie (oczywiście oprócz gór). Wszystko co dookoła gór, ma inna atmosferę niż w innych rejonach Gruzji. Na pewno jakimś wyznacznikiem jest to, że najdłużej w całym kraju czekaliśmy na stopa właśnie na wylocie z Mestii. Nikt nie chciał podwieźć nas „za jeden uśmiech”. Dopiero po wytargowaniu odpowiedniej kwoty opuściliśmy tą wciąż tajemniczą krainę.
Przy wjeździe do Zugdidi obejrzeliśmy potężną tamę, z zabudowanym na wieczność żurawiem, której wody napędzają turbiny umieszczone pod okolicznymi górami, a sama woda podziemnymi kanałami przez Abchazję wpada do Morza Czarnego. Ot pozostałość radzieckiego monumentalizmu.
Obraliśmy kierunek na ostatni nasz gruziński przystanek – Mały Kaukaz ze swym słynnym uzdrowiskiem- Bordżomi.
Po nocy za Zugdidi z widokiem na abchaskie góry i kilku stopach wylądowaliśmy pod informacją turystyczną w uzdrowisku. Nie było czuć zmiany powietrza na lepsze, jednak znacząco zmieniły się krajobrazy. Ze śnieżnych szczytów zostaliśmy otoczeni przez zalesione pagórki pełne jesiennych barw.
Jak inny rejon to inne upodobania polityczne. Tu tak naprawdę pierwszy raz widzieliśmy w dużej ilości zwolenników Iwaniszwiliego, którzy krążąc po mieście z wystawionymi z samochodów głowami i flagami Gruzińskiego Marzenia w dłoniach, głośno manifestowali swoje przekonania.
To był początek 4 tygodnia naszej gruzińskiej przygody… jak to w grupie, kiedyś musiał nastąpić kryzys. Już byliśmy po prostu zmęczeni ciągłym przebywaniem z sobą. Do tego doszło zmęczenie górami.
Dlatego nie skorzystaliśmy z na pewno ciekawych jedno i 3 dniowych trekingów proponowanych przez bordżomski park narodowy. Tylko jeden dzień poświęciliśmy wędrówce. Góry te są znacząco inne od wcześniej poznanych. Startuje się z niskiego poziomu, dużo lasów i zarośli, mało otwartych przestrzeni. Może po prostu nie poznaliśmy tych gór, co to jest jednodniowa trasa. Kiedy wyszliśmy ponad górną granicę lasu, widoki w części zrekompensowały wcześniejszą monotonię. W porównaniu do potężnych przestrzeni, lodowców, poszarpanych szczytów krajobrazy Małego Kaukazu nie były aż tak spektakularne. Po prostu te góry są inne…
Przejechaliśmy się również starą kolejką do Bakuriani. Prędkość zawrotna niczym w pociągu Katowice-Kraków, jednak tu przynajmniej pokonuje się dużą różnice poziomów. Z początku ciekawa podróż z czasem staje się coraz bardziej nużąca. A w samym Bakuriani są podobno ciekawe trasy na okoliczne szczyty, lecz nie było nam dane się o tym przekonać.
Czas spędzaliśmy dość ślamazarnie- spacer po parku zdrojowym, kąpiel w gorącym źródle, wieczorne wino na tarasie. Odpoczynek pozbawiony aktywności paradoksalnie męczył…
Wybraliśmy się do Vardzii, dawnego skalnego miasta. Robi wrażenie szczególnie po wyobrażeniu sobie kilku tysięcy mieszkających tam mnichów. Obecny kształt to ledwie wycinek przeszłości. W skutek trzęsień ziemi, najazdów obcych armii miasto całkowicie podupadło. Obecnie obok David Garedża jest najczęściej odwiedzanym skalnym kompleksem.
Zastanawialiśmy się jak wydrążono te wszystkie komnaty i tunele?
Odpowiedź wydaje się bardzo łatwa- rękoma! Skała, w której powstały dawne klasztorne cele jest bardzo miękka i z łatwością poddaje się naszym palcom.
Jak w całej różnorodnej Gruzja, tu przy granicy z Armenia krajobraz uległ kolejnej metamorfozie. Brak drzew, wszechobecna suchość wszystkiego i potężny gorąc przypominały o bliskości Armenii i Iranu.
W drodze do Vardzii zatrzymaliśmy się w Akhaltsikhe i zwiedziliśmy stary- nowy zamek. Całość z daleka wygląda imponująco, podchodząc bliżej ze zdumieniem zauważymy, że jest to… betonowy zamek!
Na podstawie dawnych rycin, odnowiono zamek (dosłownie to odbudowano od zera), który wpisuję się w gruzińskie marzenia o staniu się turystycznym rajem. Tak jak w Mestii, puste wnętrza pełne betonu, opakowano ładnym prezentowym pokryciem w postaci wieżyczek i złotych kopuł. Trochę to kiczowate…
Nadszedł czas powrotu do Tbilisi…Po drodze wstąpiliśmy do Gori, które najbardziej ucierpiało w czasie wojny z 2008r. Oczywiście nie spotkało to najbardziej znanego miejsca w tym mieście- monumentalnego muzeum Stalina. I to był nasz cel, bynajmniej nie z pobudek zainteresowania tyranem a skonfrontowaniem naszego spojrzenia z opinią Gruzinów, których lwia cześć uznaje przywódcę ZSSR za największego Gruzina w historii!
W sumie jest w tym trochę racji, że z chłopskiego syna gruzińskiej ziemi wyrósł człowiek rządzący światem. Tylko sposób tego rządzenia i miliony ofiar jakoś nie są zauważane…
Muzeum jest stworzone w iście sowieckim stylu, sale z popiersiami dyktatora są wyścielane czerwonymi dywanami, gabloty pełne są prezentów otrzymywanych z wszystkich stron świata. A w tym wszystkim najbiedniejszą pod względem informacji i przedmiotów jest część poświęcona krwawej części dyktatury. Przewodnik jakby tylko delikatnie napominał, że Stalin jest oskarżany o kierowanie pewnymi zbrodniami i szybciutko zmienił temat. Pod muzeum (ciężko dla nas zrozumieć jak taki człowiek może mieć swoje muzeum, które z zasady ma gromadzic wiedzę na dany ważny temat i pełnić funkcję kulturalno- naukową, w tym przypadku dotyczy dyktatora odpowiedzialnego za śmierć milionów istnień ludzkich, w czym różni się on od Hitlera, którego muzeum już w ogóle sobie ciężko wyobrazić, chyba tylko tym, że wygrał wojnę…) stoi domniemany wagon ściągnięty z Moskwy, którym podróżował przywódca ZSSR, a przed gmachem stoi mały domek, w którym miał mieszkać „największy Gruzin”. Czy został on skądś ściągnięty czy rzeczywiście tu stał, nie wiadomo. Faktem jest, że został obudowany ze wszystkich stron i wygląda niczym mauzoleum. Młody chłopak, który nas oprowadzał, wysłuchiwał naszych uwag, na temat tego co wyrządził Stalin innym narodom, ile wycierpiały z jego powodu. Kiwnął głową z częściową akceptacją, podkreślając, że aż tak dużo tych ofiar nie było a sam wychowany już w niepodległej Gruzji wciąż jest pełny przekonania o wielkości najbardziej znanego obywatela jego ojczyzny.
Z Gori szybko dojazd do stolicy autostradą i czas na ostatnie spacery, konsumpcje gruzińskich przysmaków i zakupy do Polski (głównie wina).Ostatniego dnia dotarliśmy do największej gruzińskiej cerkwi, ufundowanej oczywiście przez Bidzinę Iwaniszwiliego.
A na koniec ostateczne pożegnanie z kombinacją Matsoni+puri i najpyszniejszymi chinkali pod słońcem…
Żegnaj Gruzjo i do szybkiego zobaczenia!
Po przylocie do Wilna przeżyliśmy klimatyczną katastrofę. 5-7 stopni Celcjusza, zimowe płaszcze na ulicach. Po nocy spędzonej w stolicy Litwy, baaaardzo długim i zimnym stopowaniu do Polski (niestety animozje polsko-litewskie są widoczne) dotarliśmy wieczorem do Warszawy. Potem jeszcze nocka w pociągu i zakończenie 33 dniowej eskapady. Z jednej strony z żalem opuszczaliśmy Gruzję, z drugiej dom jednak przyciągał. Jedno jest pewne, coś czego się nie spodziewaliśmy stało się faktem.
Gruzją stała się nasza druga małą podróżniczą Ojczyzną, do której w każdej chwili z przyjemnością wrócimy.
Gruzja 2012 – informacje praktyczne
Chcesz być na bieżąco i nie przegapić kolejnej dawki przygód z naszej podroży do Azji?
Może dasz się namówić i sam wyruszysz w nieznane. Odwagi!
Bądźmy w kontakcie:)