Ideał dla wielu szukających ucieczki od przedświątecznej gonitwy? Chwila odpoczynku od „rodzinki”? Zamiast choinki – kokosowe palmy? Brak opłatka i uszek – a banany, ryż i suszone ryby? Zamiast deszczu i ogólnej chlapy – pełnia słońca, kolorów i morskich kąpieli?
Minął Rok. Szybko. 365 dni w oka mgnieniu. Święta Bożego Narodzenia 2015r. zastały nas na Filipinach, na malutkiej wysepce o średnicy 1 km. Jak wyglądają święta na Pamilacanie, 11 000 km od domu?
Filipiny to kraj w większości chrześcijański. Jest to efekt hiszpańskiego kolonializmu i amerykańskiej obecności w kraju składającym się z ponad 7000 wysp. Obecność zachodnich mocarstw spowodowała, że ciężko – w przeciwieństwie do sąsiednich krajów – opisać coś definitywnie jako „filipińskie”. Zarówno tradycje, jedzenie, język jak i pozostałe przymioty charakteryzujące odrębność danego społeczeństwa są wypadkową tego wpływu. Podsumowując – trudno opisać filipińskie zwyczaje świąteczne, bo albo ich nie ma, albo są kopią zachodniej kultury przeżywania świat.
Pamilacan leży kilka km od Boholu. Cała wyspa to jedna wielka komuna. Wszyscy się znają, każdy dla każdego jest rodziną, nie ma płotów, a większość mężczyzn to byli rybacy, którzy wskutek zakazu musieli porzucić swoje dochodowe zajęcie polowań na wieloryby. Zostało im piwo…
Wyspa dzieli się na 2 części: północna z kilkoma domkami do wynajęcia dla turystów (niestety już tu dotarli) i południowa, dawna osada rybacka z okalającą ją rafą pozwalającą na bezpieczne zacumowanie łódki (i utrudnione wyjście w morze podczas odpływu). Połączone są jedyną utwardzoną ścieżką na wyspie. Na wyspie nie ma pojazdów mechanicznych oprócz kilku motocykli. O przyjściu prądu wraz z zachodem słońca informuje unoszący się nad wyspą odgłos włączonych telewizorów. Do tego kościół, szkoła i cmentarz. I zapełniający się każdej niedzieli „stadion” walk kogucich. Sklepów brak.
Trafiliśmy na południowy skraj wyspy, do Elvi. Zgarnęła nas jeszcze w porcie na Boholu, gdy wypytywaliśmy ludzi o możliwość dostania się na wyspę. Do tego zaproponowała nam nocleg z pełnym wyżywieniem za połowę standardowej kwoty na północnym, turystycznym wybrzeżu wyspy. Poszliśmy w ciemno.
Nie od razu trafiliśmy do naszej filipińskiej gospodyni. Jednym z naszych marzeń był nocleg pod prawdziwymi palmami kokosowymi:)
Po godzinie przybyliśmy na Pamilacan. Mieliśmy wielką frajdę obchodząc wyspę dookoła i wyszukując co rusz miejscówki wprost wycięte z turystycznych folderów, opisujących rajskie tropikalne plaże – tylko tutaj nikt ich nie sprząta. Zaopatrzeni w kilogramy bananów, próbując a`la miejscowa młodzież zrywać kokosy wprost z palm (niestety nie jest to takie proste) i jeszcze trudniejsze dostanie się do ich soczystych wnętrz, obserwując cykl przypływów i odpływów, podziwiając rajskie rozgwiazdy i zasiedlając pobliską mini wysepkę pełną węży morskich, spędziliśmy niezapomniane 2 dni. Z noclegiem pod palmami włącznie.
Nasz wieczór wigilijny składał się z:
– ryżu pod dostatkiem (filipińska normalność),
– suszonych ryb,
– słodkiej sałatki i czegoś przypominającego leczo.
Nigdy nie spodziewaliśmy się, że pewnego dnia będziemy spędzać Święta Bożego Narodzenia pod palmami, z dala od polskich tradycji i rodziny. Śniegu nie braliśmy pod uwagę, bo ostatnio to towar deficytowy na naszych szerokościach geograficznych. Nie mówiąc już o łamania się bananem zamiast opłatkiem! A już na pewno nie zdawaliśmy sobie sprawy, że nasza podróż na Wschód rzuci nas aż tak daleko, ze spędzeniem świat nad Pacyfikiem włącznie.
Kiedy na Pamilacanie w wieczór wigilijny przyszły do nas okoliczne dzieciaki pokolędować przybyszom z dalekiego świata, zaczęły od… „We wish you a Merry Christmas”. Gdy poprosiliśmy, żeby zaśpiewały coś w języku cebuano, speszyły się i … uciekły. Gdy wróciły ze spuszczoną głową po smakołyki, to my zaśpiewaliśmy im nasze „Przybieżeli do Betlejem”.
Śpiewaliście kiedyś polskie kolędy filipińskim dzieciakom, w rozczochranych włosach, w za dużych koszulkach i boso biegającym po świecie? Jak nie, to musicie kiedyś spróbować bo przeżycie jest niesamowite:)
W Boże Narodzenie na wyspie pojawił się nawet ksiądz. Kościół wypełnił się rozchichotanym tłumem mieszkańców, śpiewów i gry na instrumentach nie było końca, oczywiście zostaliśmy zauważeni i życzono nam z ambony wszystkiego najlepszego. Tyle bynajmniej zrozumieliśmy.
Pamilacan był dla nas totalną ucieczką przed światem. Spełniliśmy marzenia i znaleźliśmy rajską oazę, na której czuliśmy się prawie jak Robinson Crusoe na bezludnej wyspie. I zrozumieliśmy jedno: