Po 8 stopach, przejechaniu 1300km w ciągu 33 godzin wylądowaliśmy w Paryżu!
Wystartowaliśmy z Wrocławia 4 września, ze znanej miejscówki– stacji benzynowej na Bielanach (szczerze mówiąc spodziewaliśmy się super przyjaznego dla autostopowicza miejsca, chociaż infrastruktura jest bardzo dobra, to ze złapaniem stopa było ciężko chyba, że do Legnicy). Z czasem szczęście zaczęło nam sprzyjać! Po południu wylądowaliśmy już w Niemczech korzystając z pomocy polskich kierowców przesyłek ekspresowych (samochody do 3,5t, z charakterystycznym „kurnikiem”- miejscem do spania nad kabiną). A tam niemieckie autostrady i 220 km/h na liczniku! Już prawie mieliśmy kurs do Dunkierki nad Kanałem La Manche…ale wylądowaliśmy w Luksemburgu na podobno największej stacji benzynowej Europy! (pierwotny plan zakładał trochę inną trasę przez Frankfurt, Saarbrucken ale jednak polscy tirowcy mówili, że nikt tamtędy nie jeździ – bo góry, wszyscy jeżdżą na Paryż przez Luksemburg i Belgię bo autostrady są bezpłatne i w Luksemburgu znacznie tańsza benzyna i używki). Poczuliśmy te niższe ceny dosłownie – śpiąc na stacji benzynowej, gdzie dźwięk tankujących do pełna ciężarówek towarzyszył nam przez cały czas (śmialiśmy się, że oni nie mogą mieć zbiorników na paliwo, tylko rurociąg przechodzący obok stacji, patrząc na ilość tirów tankujących po setki litrów).
Luksemburczyk powiedział nam, że nauczyciel z 30- letnim stażem, zarabia tam 6-7 tysięcy euro! Bez komentarza…
Następnym krokiem był wjazd do Francji, która zgodnie z wieloma autostopowymi relacjami, nie należy do czołówki najbardziej przyjaznych autostopowi państw. Jest inaczej, to na pewno… kilkugodzinne oczekiwanie na zatrzymującego się kierowcę, słaba znajomość angielskiego… jednak jak już ktoś się zatrzymał, to chciał pomóc, próbował się dogadać na migi…koniec końców o 16.30 wylądowaliśmy w Paryżu…i to nie na jakiś przedmieściach, tylko… pod samą wieża Eiffla!
A tam międzynarodowy tłum turystów, wszelkiej maści naganiaczy itd. Sama wieża robi wrażenie, złożoność i stopień komplikacji wszystkich elementów przyprawia o zawrót głowy. Z budowlanego punktu widzenia jest to rzeczywiście imponująca budowla, dodatkowo zważając, kiedy została ona wybudowana (1889r.).
W okolicach centrum próbowaliśmy znaleźć nocleg u polskich zakonników (mieli pełne), jednak przygarnęła nas na jedną noc spotkana przypadkowo Polka! To był pierwszy sygnał, że magia Camino, to być może nie pusty frazes (ilość pozytywnych i budujących dalszych spotkań z ludźmi, zbiegów okoliczności zdecydowanie to potwierdza!).
Bagietka w Paryżu, chodź kosztuje swoje, jest warta inwestycji. Łącząc to z winem, ciepłym wieczorem, atmosferą pikniku unoszącą się nad ulicami i skwerami, spędzając tylko kilka godzin we francuskiej stolicy, warto spędzić wieczór następująco.
Kolejnego dnia czekał nas pociąg do Bordeaux. Niestety wskutek zmęczenia podróżą, krótkim snem, większość czasu w TGV nie spędziliśmy podziwiając rozmywający się na oknami krajobraz, a śpiąc oparci głowami o rozkładane mini stoliki. Sam skład, nie był pierwszej młodości, bardzo dużym zaskoczeniem był brak gniazdek (została toaleta), jednak brak przystanków pośrednich, cisza, jazda jak po maśle robiła wrażenie. A prędkość! Średnia wyszła ponad 150km/h!
Przed Bordeaux ukazały się za oknami, rozmazane słynne winnice. Po słonecznym i ciepłym Paryżu nadszedł czas na deszczową i chłodną krainę, będącą pod wpływem Oceanu. Po szybkim przemieszczeniu się na wylotówkę, dostaliśmy się na parking przy autostradzie zmierzającej na południe. Zasada poznana dwa dni wcześniej przypomniała nam o sobie, że im dłużej czekasz i się denerwujesz, tym fajniejszy i bardziej pomocny kierowca się zatrzyma. Po 5 stopach wylądowaliśmy wieczorem w Irun! Kończymy etap autostopowo- kolejowej podróży, teraz zacznie się sedno naszej podróży- pielgrzymka. Stąd kończymy korzystać z szybkiego transportu wymyślonego w ostatnich wiekach przez człowieka, a rozpoczynamy korzystać z najstarszego i najtańszego sposobu przemieszczania się. Teraz nasz świat zacznie kręcić się wokół stup, a rozkład dnia wyglądał następująco: spanie- chodzenie- jedzenie- spanie- chodzenie…
Postaram się przybliżyć ogólny kształt trasy i wrażenia po Camino del Norte, bardziej szczegółowe informacje znajdą się później.
IRUN 7 września 2013
Nie udaje nam się odespać całej podróży, ponieważ hospitalero puszcza o 8.00 muzykę i ukradkiem spogląda do naszego pokoju, kiedy wreszcie wstaniemy. Takie tutaj panują reguły. W albergue już prawie nikogo nie ma. Wszyscy zdążyli wyruszyć na szlak (wychodzenie jako ostatni stanie się naszą codziennością). Pogoda nie rozpieszcza- bliskość oceanu robi swoje, jest pochmurno, co jakiś czas pada, wieje. Nici z pięknych widoków…Już pierwszego dnia czeka nas przeprawa łódką przez jedną z wielu rzek w północnej Hiszpanii wpadających do oceanu.
Dochodzimy do San Sebastian – Donostia, miejsca gdzie ocean (miasto) wciska się miasto (ocean). Piękna zatoka La Concha (Muszla) pewnie jest jeszcze piękniejsza w słoneczny dzień, jednak w czasie deszczu również wygląda fantastycznie.
Jak ocean to i pokazali się pierwsi surferzy…
Jeśli chodzi o noclegi, to od razu nie planowaliśmy iść zgodnie z etapami wyznaczonymi przez przewodniki czy relacje innych pielgrzymów. Po prostu idziemy przed siebie, w zależności ile mamy sił, jaka pogoda, gdzie jest ładniej, gdzie taniej. Aby być nie ograniczonym przez noclegi mieliśmy ze sobą namiot, który szczególnie na początku Camino pozwolił zaoszczędzić sporo euro (wrzesień to już tam po sezonie, tanie miejskie schroniska w szkołach najczęściej już nie działają). Jeśli chodzi o miejscówki do rozbicia się, to prawie cały szlak wzdłuż wybrzeża to istny pastwiskowy raj. Ilość króciutkiej zielonej trawki przy szlaku, płaskich powierzchni jest przeogromna! Na niektórych są oczywiście zwierzęta, ale spora część nie jest ogrodzona i bez przykrych niespodzianek czających się w trawie. Staramy się na początku stosować system: nocleg w namiocie, pod dachem, w namiocie, pod dachem (i prysznicem oczywiście).
Widząc plaże i rzeki wpadające do oceanu, ciężko nie zauważyć przypływów i odpływów sięgających kilku metrów. Jako ciekawostka w Bałtyku wynoszą one maksymalnie kilka cm.
Po dwóch dniach deszczu, wyszło słońce i w pełnej krasie pokazało piękno tamtejszego krajobrazu.
Nocować ma skarpach z pięknym zachodem i wschodem słońca:
Czerpać z uroków poranka:
Próbować miejscowych specjałów:
Zaufanie do pielgrzyma wciąż obowiązuje, patrząc na drewnianą skarbonkę pełna 1 i 2 eurówek.
Początek szlaku prowadzi przez Kraj Basków. Jest to bogaty rejon, nam kojarzący się z zamachami przeprowadzanymi przez ETA (obecnie zakończyła swoją zbrojną działalność), dążąca do odłączenia się od Hiszpanii i stolicy w Madrycie. Ma swój własny język, mało podobny do miłego dla ucha hiszpańskiego, inne nazwy miejscowości (stąd częsta konsternacja porównując mapę z rzeczywistością), mocne przywiązanie do swojej odrębnej tożsamości (w weekendy mieszkańcy w koszulkach i czapeczkach z nazwami swojej miejscowości wychodzą do barów, a gromki śpiew wypełnia ulice i skwery).
Kierujących samochodami niech nie zaskoczy pielgrzymi znak!
Na trasie szlaku znajduje się kilka miejsc, w których nie możemy opuścić możliwości noclegu (na końcu będą one wyszczególnione). Jednym z takich miejsc jest klasztor cysterski w Cenarruza, gdzie nocleg może spędzić 10 pielgrzymów i być ugoszczonym klasztornym obiadem i śniadaniem! A szlak św. Jakuba przed klasztorem prowadzi średniowiecznym traktem (prawdziwa autostrada dla pielgrzymów w lesie!):
Po drodze spotykamy radosne osiołki:
Camino del Norte prowadzi przez słynne z obrazu Picassa miasto Guernica. Jest to miejsce katastrofalnego w skutkach bombardowania podczas hiszpańskiej wojny domowej w 1937r.
11 września doszliśmy do Bilbao. Tam daliśmy się skusić 2 liniom metra (miasto wraz z aglomeracja ma około 900 tyś. mieszkańców, gdzie tu nasza Warszawa…) i żeby nie iść tylko przez miasta podjechaliśmy do Portugalety.
Czy to był dobry wybór? Ciężko powiedzieć, sumienie powinno nas ruszyć, że nie przejdziemy szlaku tylko na nogach w 100%, z drugiej strony nie korzystamy z codziennych udogodnień większości pielgrzymów –stołowanie się w barach, płatny nocleg pod dachem. Zostawmy to indywidualnej ocenie.
Poniżej zdjęcie słynnego Muzeum Guggenheima w Bilbao oraz Mostu Biskajskiego w Portugalete (jedna z niewielu tego typu konstrukcji na świecie!).
Ciekawostką są również umieszczone prawie w każdej baskijskiej miejscowości boiska do gry w pelota-baskijskiej odmiany squash/tenisa.
Żegnamy się z Krajem Basków i wchodzimy do Kantabrii ze stolicą w Santander. W naszym mniemaniu to tak jakbyśmy zmienili województwo dolnośląskie na opolskie. W Hiszpanii często jednak to się wiąże ze zmianą języka bądź dialektu, zmianą obyczajów, innych godzin otwarcia informacji turystycznej, innymi warunkami w albergue miejskim. Dużą zmianą są różnice majątkowe mieszkańców co widać po drogach i domostwach. Ogólnie im bardziej za zachód tym są to biedniejsze rejony. Dodatkowo zachodzi również zmiana krajobrazów, innej linii brzegowej itd. Cała interesująca i warta poznania mozaika.
W okolicach Laredo i Noja występują chyba najładniejsze piaszczyste plaże na całym północnym wybrzeżu:
Jednym z najciekawszych miejsc noclegowych było albergue prowadzone przez ojca Ernesto i jego ludzi w Güemes. To albergue to cała instytucja stworzona dla pielgrzymów. Każdego dnia wieczorem ojciec Ernesto bądź któryś z wolontariuszy opowiada historię tego miejsca, swoją podróż po świecie oraz omawia możliwe trasy na kolejny dzień. Potem jest kolacja! Pyszna zupa, drugie danie i wino z dolewką! W kuchni gdzie siedzi 40 pielgrzymów tworzy się fantastyczna atmosfera, pełna rozmów w różnych językach, wymiany doświadczeń jak i podglądania zwyczajów jedzeniowych ludzi z całego świata- my nie mogliśmy wyjść z wrażenia na ile sposobów można spożywać jabłko. A kolejnego dnia śniadanie, klasyczne hiszpańskie, ale o tym będzie później.
Widok sprzed albergue i lista pielgrzymów z 2012 roku.
Chcesz być na bieżąco i nie przegapić kolejnej dawki przygód z naszej podroży do Azji?
Może dasz się namówić i sam wyruszysz w nieznane. Odwagi!
Bądźmy w kontakcie:)