Wyspa, o której istnieniu do tej pory nie wiedziałam. Pojechaliśmy z Michałem i rowerami.
Myślałam, że przygoda zacznie się dopiero tam, ale ona złapała nas znacznie wcześniej, już w Oławie. Wsiadaliśmy do pociągu pośpiesznego do Wrocławia i niestety to był pociąg Woodstockowy, masakrycznie napakowany, ludzie w przejściach, ścisk straszny… a my jeszcze z rowerami!!! jak zobaczyli, że chcemy wejść to zaczynali krzyczeć, że nie tu, że może dalej, jakoś udało się wpakować rowery do kibla… i tak stały (w pionie) w tym kiblu, a że wszyscy pijani to musieli co chwilę sikać i sikali z naszymi rowerami w środku i przy otwartych drzwiach. W pociągu było mnóstwo ludzi, a nawet pies (jego akurat było mi szkoda). Dotarliśmy do Wrocławia i teraz weź się wypakuj, przejdź na inny peron i czekaj na następny pociąg do Świnoujścia. Na dworcu ogrom ludzi, a to przecież północ! Pocieszamy się, że przed naszym pociągiem jedzie inny do Gdyni, że oni na ten czekają. Przyjeżdża pociąg do Gdyni, też pęka w szwach, a tu tyle osób do zapakowania! Pojechał. Nasz spóźniony 15 min (musimy być punktualnie bo prom nam odpłynie). Przyjeżdża nasz, a na peronie tłum ludzi, fakt przecież jest piątek, a my z rowerami… pociąg zapełniony jak każdy jadący nad morze, 5 wagonów to sypialne, w których nawet w korytarzu nie można stać. Michał pobiegł szukać miejsca, a ja stoję z rowerami, widzę jak ta ogromna masa powoli wtłacza się do pociągu, zaczyna ogarniać mnie panika, że nie ma szans żeby wejść, już prawie sama zostałam na peronie, a Michała nie widzę…biegnie, mówi że jest miejsce! Jesteśmy uratowani! Patrze… w przejściu stoją już 2 rowery i z 5 osób. Jakie miejsce? Pan nam pomógł i na te rowery piętrowo daliśmy swoje.
Jesteśmy w pociągu, rowery też, co prawda nie ma miejsca żebym jednocześnie z Michałem mogła usiąść i ciągle ktoś do kibla łazi, ale jedziemy. Następny problem dopiero w Szczecinie, gdzie nagle się dowiadujemy, że nasz wagon odczepiają, to się szybko przepakowujemy, ten pociąg opóźniony, wsiadamy do drugiego, potem Świnoujście, wysiadamy i na prom, odprawa…i już jesteśmy. W końcu poczułam, że mam wakacje i nie muszę się martwić.
Płyniemy…
Jesteśmy na Bornholmie, w Ronne konkretnie. Pierwsze wrażenie? Śmieszne małe domki na małych uliczkach z małymi znakami… w sklepach drożyzna straszna, większość jedzenia wzięliśmy z Polski. Jedziemy na camping, a tu się okazuje, że on nie działa, skierowali nas gdzie indziej. Jest camping nocleg + prysznic 40 DK czyli 20 zł. Zaczyna się właściwa przygoda!
Jeździmy na rowerach, bagażniki napakowane, od campingu do campingu, po drodze wstępujemy na plaże, bardzo ładne tu widoki, plaże kamieniste i piaszczyste. Zapomniałam 1 rzeczy: szczotki – pierwszy nie planowany wydatek, drugi – krem na opryszczkę. Wyspa jest naprawdę piękna, cisza, spokój, a rowerzysta to świętość! Fest to dziwne, w Polsce trzeba mieć oczy dookoła głowy a tu samochody się zatrzymują i puszczają Cię. Druga dziwota to, że chleb ciemny jest tańszy od białego, ciemny 500g – 3,90 DK, jasny od 12 DK, więc jedliśmy ciemny…
Drogi są bardzo dobre i jest ich dużo jak na wyspę, samych dróg rowerowych mają tu 230 km, wszystko oznakowane tych ich śmiesznymi małymi znakami. Nie kradną, rowerów prawie nigdy nie zapinaliśmy przed sklepem stały ot tak, beztrosko, z całym naszym bagażem. Mimo, iż tu powinno być chłodniej, w końcu na północ, to jest tu cały czas słonecznie, zdarzył się 1 dzień gdy padało, za to w nocy kropi codziennie. Jedyna rzecz jakiej nie przewidzieliśmy to, że cała wyspa jest pofałdowana, same tu górki i to nie takie małe! I jadę pod tą górkę, przerzutka najlżejsza a ja nie daje rady, rower robi się 3 razy cięższy i tak jedziesz… ale potem jest nagroda – zjazd, najdłużej jechaliśmy tak gratisowo ciągle w dół bez kręcenia pedałami ok. 2 km! Naprawdę! To wyobraźcie sobie ile trzeba podjeżdżać, żeby tyle zjeżdżać!
Urwała mi się linka hamulcowa, a sakwy zaczęły pruć już drugiego dnia, więc musiałam zszywać. Dużo tu Polaków. Z ciekawszych rzeczy to np. graliśmy w kurzą ruletkę. na środku ulicy w Svaneke namalowany jest kwadrat 10×10, obstawiliśmy nr 18, rozsypane jest ziarno, kura chodzi i na które pole zrobi kupę to pole wygrywa – my przegraliśmy. Najciekawsza jest ta różnorodność wyspy, jest piasek tak drobny, że dawniej używano go w klepsydrach i jednocześnie ogromne głazy, strome urwiska.
Gospodarze campingów są bardzo mili, ostatniego dnia Pan był tak miły, że nawet mi kleszcza z nogi wyciągnął ( to mój 1 kleszcz w życiu!), można dogadać się po angielsku, a duński brzmi jak niemiecki i jest bardzo podobny, odnoszę nawet wrażenie, że Duńczycy specjalnie parę liter pozmieniali, żeby nie było tak samo jak w niemieckim np. ogórek w niemieckim – gurke, duński – agurker, ziemniaki w niemieckim- kartoflen, w duńskim – kartofler . Niektóre domy są tak blisko morza, że już bliżej nie można, dużo tu posiadłości na sprzedaż, może kiedyś się dorobię i kupię. W drodze powrotnej spaliśmy na promie, nie zostaliśmy nad naszym wybrzeżu ze względu na pogodę.