Turcja chodziła nam po głowie od dawna.
Dużo ludzi na hasło – autostop, ciekawie i tanio- pytało, a byliście w Turcji? Postanowiliśmy wreszcie sprawdzić czy jest to autostopowy i podróżniczy raj? Może nie zyskaliśmy całościowego obrazu tego ogromnego kraju, gdzie głównie w kontekście inności, nieszablonowości i przygodzie myśli się o wschodzie- my odkrywanie Turcji zaczęliśmy od uporządkowanego zachodu, zostawiając wschód na kolejny wyjazd. I ta zachodnia europejskość okazała się prawdą. Najbardziej turecki w tym wszystkim był Stambuł, ze swoimi 14 milionami mieszkańców, gdzie możemy zobaczyć całą Turcję w pigułce. Poznane przez nas zachodnie wybrzeże aż do Antalyi jest mocno skomercjalizowane i nastawione na bogatszych turystów, w wielu miejscach czuliśmy się jak w Grecji (nie ma się co dziwić, jak niektóre grecki wyspy są oddalone zaledwie o parę kilometrów od sąsiedzkiego wybrzeża), jednak i tu można stosować zasady taniego podróżowania. Jednakże nawet korzystając z namiotu, autostopu to można stwierdzić, że cały wyjazd był inny od pozostałych. Można nawet powiedzieć, że jak na nas, to na „wypasie”. Chcieliśmy częściowo zobaczyć jak to jest wykupić wycieczkę w biurze podroży, pierwszego dnia po przyjeździe pójść do agencji i zabukować wycieczki i aktywności na wszystkie dni (my ewentualnie na jeden dzień!). Do tego spróbować przebywać leżeć na plaży przy 38 stopniowym upale! Zobaczyć nocne życie nadbrzeżnych kurortów pełnych Europejczyków. Postawić się na miejscu człowieka, który pracuje cały rok, żeby potem wydać grube pieniądze i spędzić „niezapomniane” chwile w niemiłosiernie gorącej Turcji.
Oczywiście były też elementy i do spełnienia małe marzonka stricte tureckie, których tłumy i komercjalizacja nie mogły zagłuszyć – wreszcie spróbować słynnego jedzenia, odnaleźć się w wielomilionowym Stambule gdzie można poczuć się jak igła w stogu siana, wyskakać się na główkę z nabrzeżnych skał za wszystkie czasy, przebywać na nadbrzeżu gdzie góry od razu pną się ku górze, zaryzykować dzienną aktywność w nieludzkim upale pośrodku lata oraz zobaczyć jak wygląda współczesna Turcja znajdująca się na rozdrożu, między ideałami laickiego państwa Atatürka i postępującej islamizacji państwa Erdogana. Za względu na pogodę odpadł nasz podstawowy element każdej podróży- góry. Zamiary były szczytne jednak upał zniweczył wszystko. Pomimo chęci, przejście kawałka Lycian Way- słynnej trasy wzdłuż wybrzeża, było nierealne na początku sierpnia. Spróbujemy potraktować ten wyjazd jako odpoczynek w dosłownym tego słowa znaczeniu- leniuchowaniu. Ale jak to bywa książkowy odpoczynek po kilku dniach męczy, a podróżnicza dusza bierze górę.
Pomimo założeń, że nie oglądamy się na każdą złotówkę, już początek podróży był w naszym stylu. Co zrobić żeby upolować w środku sezonu tanie bilety do Stambułu, a powrót z Antalyi z bagażem podręcznym? Odpowiedź jest prosta- przemieścić się 600km na wschód do Lwowa! Niektórzy mogą się puknąć w czoło, po co tracić ponad 24 godziny na męczący dojazd na lotnisko i równie „szybki” powrót, a potem przemieścić się zaledwie 1100km w linii prostej nad Bosfor. W sumie trochę to dziwne. Ale posiadając czas, będąc otwartym na przygody jak i niedogodności podróży, mając możliwość zaoszczędzenia kilkuset zł to warto spróbować. Akurat w Polsce panowały rekordowe upały, więc to było preludium do tego co będzie tam, na miejscu (w pociągu na wyświetlaczu na Śląsku pojawiło się magiczne 40°C za oknem). Pierwotnie szybka przesiadka w Krakowie zamieniła się w kilku godzinne oczekiwanie na skomunikowanie z innymi pociągami. Ruszyliśmy…a obecnie bardzo długa podróż do Przemyśla, w zupełności pozwala się wyspać. A sam przemyski dworzec w naszym odczuciu jest jednym z najładniejszych w Polsce! Misternie odremontowany ze wszystkimi detalami, czysty, z ochroną wewnątrz. W związku z tym przyjazd o 4 nad ranem nie jest problemem- szybkie spanie na karimacie, a potem tułaczka do Lwowa. Poniższe zdjęcie pomimo pierwszego wrażenia, nie jest wnętrzem jakiegoś pałacu…a dworcem zarządzanym przez PKP! Czyli można …
Szybki opis przysłowiowej „tułaczki” do Lwowa:
- Dojazd pociągiem do Przemyśla,
- Wymiana zł na hrywny po bardzo dobrym kursie przy dworcu, busik za 2zł na granice,
- Piechotą do polskiej kontroli granicznej, krótki pas ziemi niczyjej i szybkie zdobycie ukraińskiej pieczątki w paszporcie,
- Potem idziemy około 300m wzdłuż drogi na dworzec żółtych marszrutek do Lwowa, bilet kupujemy u pani w okienku bądź u kierowcy, w sierpniu 2013 cena 24 hrywny (około10zł)
- W 2h pokonujemy 80km drogę do Lwowa i wysiadamy pod dworcem kolejowym, bądź przystanek wcześniej skąd mamy bliżej do centrum.
Spod dworca szybko przeszliśmy na przystanek trolejbusu jadącego na lotnisko. Aeroport tak jak lwowski stadion na Euro 2012 (podobno może być rozebrany) swoją wielkością nie przystaje do ilości obsługiwanych podróżnych. Wszystko nowe, wypolerowane, tylko ludzi mało. Już po odprawie spotkamy wielkie nie zagospodarowane przestrzenie, które czekają na lepsze czasy.
O Lwowie mówi się, że ma podobny dworzec co Wrocław, teraz doszedł do tego terminal lotniczy, który jeszcze bardziej przypomina wrocławski. Wspólnych więzi jest więcej, a konotacje historyczne, polskość Lwowa, malownicze położenie miasta na wzgórzach, tym bardziej zachęca do wizyty w tym miejscu.
Wracamy do Turcji… Nasz przewoźnik- Pegasus to tzw. tureckie tanie linie lotnicze. Odprawa na lotnisku, nowe samoloty, bagaż rejestrowany do 20kg w cenie. Szybki 2h lot i lądujemy na tureckiej ziemi. Pierwsze wrażenie? Przyjemnie! Startowaliśmy przy 30 paru stopniach, a tam zaskoczyła nas przyjemna temperatura i orzeźwiający wiatr. A to niby strasznie gorąca Turcja! Nie do końca zdawaliśmy sobie sprawę, że Stambuł to przecież dość daleko od południowych śródziemnomorskich kurortów, dodatkowo z dwóch stron otoczony prze M.Czarne i M.Marmara, w wąskiej cieśninie Bosfor, charakteryzujący się średnimi temperaturami w ciągu dnia (25-28°C), w nocy (21-23°C), nawet latem padają tam deszcze a zimą leży spora ilość śniegu! Do tego charakterystyczny ciągły wiatr od cieśniny, sprawia, że stambulski klimat dla ludzi nie przepadających za upałami, za to lubiących ciepłe nocy, jest idealny.
Pegasus jak to tanie linie mają w zwyczaju, nie lata na główne stambulskie lotnisko a oddalony o 30km, po azjatyckiej stronie, port lotniczy Sabiha Gökçen. Teoretycznie łatwo stąd dostaniemy się do centrum. Za 12 lir (20zł) możemy dojechać shuttel busami na słynny Taksim Meydani. My jednak wybraliśmy tańszą i jak to często bywa dość skomplikowaną opcję. Nie urządzał nas przejazd na Taksim, ponieważ naszym punktem docelowym była północ Stambułu, jakieś 18km od centrum. I tu zaczęły się schody.
Autobusy jak miały być tak były- wszystkie nowoczesne, z klimatyzacją, elektronicznymi bramkami itd.
Tylko jak kupić bilet na taki autobus? Nie da się…można wejść tylko z kartą miejską. Gdzie kupić taka kartę? W automacie bądź budce, która już dawno jest zamknięta. A jeśli chodzi o automat, to nie spotkaliśmy żadnego gdzie taka karta była by dostępna.
W ogóle porównując nasz system informacji o komunikacji miejskiej, na który często narzekamy, to tam jest dramat. Informacje o odjazdach autobusów miejskich z lotniska, które rocznie obsługuje 15mln pasażerów, są ukryte za jakaś budą, brak możliwości zakupu biletu. Ostatecznie werbalnie zapytaliśmy kierowcę jak mamy kupić bilet pokazując pieniądze, a on niezwłocznie „kazał” pierwszemu pasażerowi z brzegu nabić bilety na swoją kartę, a pieniążki powędrowały do jego kieszeni (ten motyw bądź prośba innych współpasażerów o użycie karty, był stosowany aż do momentu zdobycia upragnionej karty).
A samą kartę można uzyskać podobno w wielu miejscach, ale najbardziej jest polecana buda przy przystani w Eminönü. Posiadając Istanbulkart już z łatwością możemy korzystać z metra, autobusów, kolejek i promów łączących Europę z Azją, Stambuł z pobliskimi Wyspami Książęcymi.
A sam Stambuł? Ludzie, ludzie i jeszcze raz ludzie… W ścisłym centrum, między Taksim a Hagią Sophia nie zaznamy samotności i ciszy lecz zostaniemy zaatakowani przez dziesiątki obcych nam bodźców, które na początku wzbudzają nasze zainteresowanie lecz przy kolejnych przechodzeniach przez most Galata i okolice, człowiek bardzo szybko się męczy. Tu uliczni sprzedawcy oferujący balik ekmek– smażoną rybę w chlebie z warzywami, tu sprzedawcy małż z dodatkami za 0,5liry oferujący istny full serwis (dwie muszle małży- jedna jako talerzyk, druga jako łyżka, to skroplone sosem czyli cytryną, wciągamy na miejscu, a muszle lądują w śmietniku). Na górnym pokładzie mostu dziesiątki wędkarzy zarzucających przynętę pomiędzy pływające promy (być może to stąd ryby lądują w balik ekmek, ciężko powiedzieć, my widzieliśmy tylko małe rybki), młodzi chłopcy sprzedający wodę – su, prosto z lodu, sprzedawcy wszystkich pierdów tego świata i uwaga! Zegarki i perfumy kupimy tylko u czarnoskórych! Wygląda to bardzo zorganizowanie, tam gdzie byliśmy, to tylko oni tym handlowali. Żaden Turek się nie wyłamał.
Możemy tak kupić najnowsze torebki Versace i D&G, najnowsze adidasy, koszulki stambulskich klubów piłkarskich, super tanie tu, a super drogie u nas słuchawki Beats itd.
Do tego większość sprzedawców na widok bielszej karnacji, to próbuje nam sprzedać cokolwiek. Plusem było to, że nie wyglądaliśmy na posiadaczy grubych portfeli, więc większość nas nie zauważała.
Podobnie było na słynnym Kapalı Çarşı czyli Grand Bazaar, nastawionym na bogatych mieszkańców krajów arabskich i Europy, gdzie niby wszystko takie- wow!, jednakże na nas towary tak sprzedawane nie wzbudziły wielkiego zachwytu. Całość architektonicznie oczywiście bardzo interesująca, przyjemnie się przejść po całkowicie zadaszonych ulicach, spróbować odnaleźć drogę w gąszczu uliczek. Jedno jest pewne, na pewno stracimy orientację i nie ma co się dziwić wychodząc w całkowicie innym miejscu niż się spodziewaliśmy.
Jednak to nie jest miejsce najczęściej kojarzone ze Stambułem. Jest nią Hagia Sopfia (tur.Ayasofya).
Wejście bardzo drogie (25lir- ogólnie rzecz biorąc, wszystkie topowe miejsca dla turystów w Turcji są bardzo drogie, a ta cena jest standardową, warto być studentem na Erasmusie, za powyższą kwotę wykupujemy kartę, która upoważnia nas do bezpłatnych wejść do wszystkich tureckich atrakcji turystycznych), lecz być w Stambule, a nie odwiedzić tego miejsca? Większość osób mówiła, że raz trzeba pójść, ale lepiej nie wyobrażać sobie nie wiadomo czego. Dodatkowo można trafić na tak zwany- permanentny remont. I rzeczywiście mieliśmy to szczęście oglądać pół wnętrza muzeum zastawionego rusztowaniami. Z zewnątrz gdy podchodzimy od strony mostu Galata, cały czas widzimy przed sobą Błękitny Meczet, podchodzimy bliżej i na usta ciśnie się- tu powinna być gdzieś Hagia Sopfia?
I jest, lecz prawdę powiedziawszy z zewnątrz, nie robi wrażenia. Różne kolory ścian, odpadający tynk, tu jakieś rusztowania, rożne minarety. Dopiero gdy oddalimy się dalej, zauważymy jej wielkość (w ogóle największe wrażenie robi z wód cieśniny Bosfor, ze względu na swoje usytuowanie na wzniesieniu).
A sama Hagia Sophia to obecnie muzeum. Od VI wieku do 1453r.była świątynia chrześcijańską, najważniejszą w Cesarstwie Bizantyjskim, miejscem koronacji cesarzy. Pierwotna ogromna kopuła była niszczona podczas trzęsień ziemi, obecnie istniejąca pochodzi z 991r.! A swoim monumentalizmem wciąż zachwyca! Po zdobyciu Konstantynopola przez muzułmanów w 1453r. została zamieniona na meczet, dobudowano minarety, ukryto większość historycznych mozaik, zamontowano potężne drewniane medaliony. W 1934r. w okresie rządów Atatürka utworzono w niej muzeum.
Jeśli z zewnątrz trudno było sobie wyobrazić ogromną przestrzeń wewnątrz, to wchodząc do środka zostaje nam wypowiedzenie krótkiego zachwytu- Wow! Tylko te rusztowania…
Tłum ludzi i hałas nie pozwala w skupieniu objąć monumentalności otaczających nas murów i kopuł. Warto przysiąść na środku i spróbować ogarnąć całość. Wrażenie jest niesamowite!
Odbywające się tam w przeszłości nabożeństwa i koronacje bizantyjskich cesarzy musiały być ogromnym przeżyciem dla ówczesnych mieszkańców. Na ścianach możemy znaleźć pozostałości mozaik znanych nam z podręczników. Z zewnątrz rzeczywiście nie robi wrażenia, jednak wnętrze rekompensuje pierwsze rozczarowania. Ciekawie jak jest wewnątrz gdy poza nami nie ma tam żadnych ludzi? To dopiero musi być przeżycie.
Naprzeciwko słynnej budowli, znajduję się wspomniany wcześniej Błękitny Meczet, równie potężny i znany lecz już nie tak stary i będący próbą pokonania w rankingu wspaniałości swojego pierwowzoru. Niech nie zdziwi fakt, że właśnie budowlę muzułmanów wiele osób bierze za słynną Hagię Sophię. Czyli cel budowniczych w pewnym sensie został osiągnięty.
Zbudowany na początku XVIIw. jest obecnie jednym z najczęściej odwiedzanych miejsc największego tureckiego miasta. To cały czas czynny meczet, do którego nie wejdziemy, co zrozumiałe w godzinach modlitw. Ze względu na swą popularność, w środku letniego sezonu jest niczym centralnym dworcem kolejowym, pełnym turystów, którzy próbują przekrzyczeć samych siebie. W środku nie zaznamy ciszy i modlitewnego skupienia, a ciągły harmider wchodzących i wychodzących, dźwięk fleszy, radosne komentarze odnośnie stroju (tu wchodzimy na bosaka, pakując buty w foliówki, faceci obowiązkowo długie spodnie bądź narzutka, kobiety wypożyczana długa spódnica, okryte ramiona i głowa). W związku z tym ciężko to miejsce w tym momencie nazwać sprzyjającym modlitwie i skupieniu. Zgodnie z zasadami dla modlących się mężczyzn jest przeznaczona większość świątyni, miejsce dla kobiet i dzieci znajduje się przy ścianach. W strefie dla turystów takie zasady już nie obowiązują. Interesujące co w duchu myśli imam opiekujący się meczetem patrząc na to wszystko?
Widać, że to miejsce jest wyżej na liście priorytetów. Brak ubytków, podświetlenia detali, ogólny porządek i konserwacja, jakby nie patrzeć nie zbyt starej konstrukcji. Jest kolokwialnie rzecz ujmując ładnie, jednak nie czuć niewidzialnego- tej przeszłości, skomplikowanej historii jaką obdarzona jest Hagia Sophia. Wewnątrz meczet wydaje się mniejszy, a „las” lin podtrzymujących nisko zawieszone oświetlenie nie pozwala wyłuskać detali znajdujących się na sklepieniach i po prostu przytłacza.
Pozostały stambulski czas poświeciliśmy na spacery na nabrzeżu, głównej reprezentacyjnej ulicy İstiklal caddesi łączącej plac Taksim i Most Galata i dalej Sultanahmet, czyli Stare Miasto (jest to bardzo zeuropeizowana część miasta, na ulicy İstiklal ciężko z tłumu wyłuskać kobiety z chustkami na głowie!).
Możemy za to spróbować przepysznych lodów- dundurma, charakteryzujących się ciągliwością wynikającą z użycia mastyksu, które zdobyć nie będzie tak łatwo. Po pierwsze nie są tanie, po drugie ich nakładaniu towarzyszy cały spektakl, w czasie którego nie raz już będziemy czuli się właścicielami lodów, aby w jednej chwili strącić je na rzecz sprzedawcy, innym razem zostaniemy sprytnie oszukani otrzymując kilka wafelków bez lodów, a innym razem próbując wpasować wielką słodką lodową masę do małego wafelka. Przedstawienie niby sztampowe, ale powodujące radość w sercu.
Oprócz wspomnianych wcześniej małż i smażonych ryb, możemy spróbować kasztanów (również drogie, a smakują jak ziemniaki), bądź wstąpić do jednej z wielu cukierni z słynnym lokum i baklavą. Ceny odstraszają więc lepiej zaopatrzyć się w osiedlowych sklepikach poza ścisłym centrum.
Na Taksim Meydanı jedyną pozostałością po majowych protestach jest kilka zaparkowanych, czuwających wozów policyjnych i wycinki z gazet umiejscowione w Gezi Park, przypominające ofiary tamtych starć.
Mijane wcześniej Beyoğlu to miejsce knajp umiejscowionych na dachach budynków, z widokiem na Sultanahmet i cieśninę Bosfor.
Opuszczamy İstanbul kierując się 20km na południe w stronę pobliskich Wysp Książęcych, będących ciekawą jednodniową odskocznią od gwarnego Stambułu. Pierwszy raz przepływamy przez Bosfor mijając potężne statki i liniowce marzeń. Z morza możemy poczuć się jak dawni przybysze, przypływający do Stambułu, a których z daleka wita widok potężnej Hagii Sophia i Błękitnego Meczetu. Naprawdę mogli czuć się, jakby przybywali do stolicy cesarstwa.
Wysiedliśmy na dwóch wyspach: Heybeliada i Kinaliada. Na pierwszej nic nie ma, oprócz płatnego parku i betonowej plaży. Za to druga jest znana z braku samochodów. Niczym na jakiejś hipisowskiej wyspie ludzie poruszają się tylko pieszo bądź na rowerach. Wzdłuż pieszych dróg znajdują się piękne wille z widokiem na pobliski Stambuł. Morze Marmara zaliczone, jak i kolejne specjały tureckiej kuchni.
Na koniec tego etapu tureckiej przygody nie mogło zabraknąć wizyty pod jednym z dwóch mostów przerzuconych przez cieśninę.
Opuszczając Stambuł warto wspomnieć o ciekawym polskim akcencie znajdującym się w pobliżu. O polskiej wsi Polonezköy położonej kilkadziesiąt km od tego wielkiego miasta. Powstała w 1841r. z inicjatywa księcia Adama Czartoryskiego, była miejscem gdzie emigranci (powstańcy listopadowi, Polacy wykupieni z niewoli), mogli w czasach gdy państwo polskie nie istniało, kultywować nasze tradycję, kulturę, poczuć namiastkę utraconej Ojczyzny. Obecnie w części Polonezköy mieszkają ich przodkowie, znajduje Kościół pw. Matki Boskiej Częstochowskiej (niedzielna msza po polsku) oraz cmentarz.
Jak wspomniałem na wstępie Stambuł był najbardziej różnorodnym miejscem jakie spotkaliśmy podczas naszej podróży po zachodniej Turcji. To tu widzieliśmy najwięcej kobiet w chustach na głowie, tu nie dziwi widok rodzinki składającej się z ojca i trójki synów w t-shirtach i krótkich spodenkach i matce w nikabie czy burce. Widać tu wpływy z całej Turcji jak i z krajów arabskich. Z drugiej strony możemy spotkać nie kryjących się zbytnio homoseksualistów, pary całujące się na środku ulicy itd. To tu skupia się cała turecka złożoność, gdzie teoretycznie 99,5% obywateli to muzułmanie (również ci co nie deklarują żadnej religii), a jednocześnie to kraj o najwyższym odsetku osób niepraktykujących. To miejsce pełne paradoksów, gdzie jeszcze do nie dawna kobiety w instytucjach państwowych nie mogły nosić nakryć głowy, a alkohol można było kupować bez ograniczeń. Laicyzm państwa stworzonego przez Atatürka powoli, ale jednak przesuwa się w stronę postępującej islamizacji przestrzeni publicznej. Stambuł jako największe i de facto najważniejsze tureckie miasto będzie miejscem, gdzie rozgrywać się będzie batalia o to, w którą stronę pójdzie Turcja- czy bardziej zintegruje się z Europą, czy przesunie się powoli w stronę państw arabskich.
Przy obecnej władzy i osłabianiu roli wojska, wydaję się bardziej prawdopodobny kurs na prawo. Na pewno nie będzie tak konserwatywnie jak w Arabii Saudyjskiej, jednak pewne elementy z pewnością zaistnieją w życiu publicznym. W porównaniu do starzejącej się Europy, młoda Turcja za 25 lat może dobić do 100mln obywateli, a wtedy może spełnić się wizja byłego tureckiego premiera Necmettina Erbakana, który powiedział „Pan uważa, że my, tureccy muzułmanie, przybywamy tu jedynie, żeby znaleźć pracę i zbierać okruszyny z waszego stołu. Otóż nie, przybyliśmy, aby przejąć władzę w waszym kraju, zapuścić tu korzenie i zrealizować nasze wizje, a wszystko to z waszym przyzwoleniem i zgodnie z waszym prawem”.
Opuszczamy politykę, jedziemy na południe w rejony tak naprawdę europejskie, a nasze cele są typowo wypoczynkowe, a Turcję zostawiamy w Stambule…
Po przepłynięciu szybkim promem przez Morze Marmara, lądujemy w miejscowości Yalova. Stąd rozpoczynamy autostopowo-wypoczynkowo-upalny etap naszej podróży. Kierunek na południowy zachód- İzmir a potem Efez i Półwysep Dilek.
Pomimo początków łapania stopa późnym popołudniem, o 2 w nocy lądujemy na otogarze (dworzec autobusowy) w Izmirze. Tam nawet w nocy było goręcej niż w dziennym Stambule! Taka prosta czynność jak spanie, a ile przy tym potu! Nocleg spędziliśmy pod chmurką na zaciszu sąsiadującego z dworcem centrum konferencyjnego.
Rankiem sprawdziliśmy jakość tureckich kolei i wylądowaliśmy w Selçuku, a następnie Meryemana. Jest to miejsce, gdzie domniemanie żyła w ostatnim swoim ziemskim okresie Maryja. Według wierzeń przybyła do Efezu wraz ze św.Janem i to z tej okolicy została Wniebowzięta.
Potwierdzeniem tej teorii ma być widzenie pewnej niemieckiej zakonnicy, która nigdy nie przebywając w tej okolicy, wskazała miejsce prawdopodobnego domostwa Matki Jezusa. I w tym miejscu zostały odnalezione fragmenty budynku z I wieku n.e. Pomimo braku 100% dowodów, Kościół określił to jako „Miejsce Święte”, a papieże (nasz Jan Paweł II również) odwiedzali to miejsce. Obecnie w tym miejscu znajduje się skromna kapliczka, a całym kompleksem opiekują się polscy zakonnicy.
Mieliśmy to szczęście być tam 15 sierpnia w najważniejsze dla tego miejsca święto Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. Tego dnia było tam mnóstwo ludzi, zarówno chrześcijan jak i muzułmanów. Większość jednak stanowili turyści przebywający na wycieczkach fakultatywnych z południowych nadmorskich kurortów. Dodatkowo spotkaliśmy tam zakonnika poznanego w Stambule, Polaka, który wraz z nieliczną turecką Polonią przybył do tego miejsca właśnie w tym szczególnym dniu. Wielkim przeżyciem była możliwość uczestnictwa właśnie w tym miejscu, w tym dniu, w mszy sprawowanej po polsku tak daleko od domu. Dla wielu odwiedzających było to bardziej znaczące i dziwne wydarzenie, niż to co tam prawdopodobnie działo się prawie 2 tysiące lat temu, a dali temu wyraz w ostentacyjnym fotografowaniu nas wszystkich uczestniczących w liturgii. Pierwszy raz mieliśmy coś takiego, że to my byliśmy obiektem fotografowanym, tym bardziej wykonawcy tych zdjęć nie robili tego z ukrycia a bardzo bezpośrednio, jednocześnie wszystko głośno komentowali, a nam ciężko było się skupić. I wtedy pojawia się myśl, że właśnie tak mogą się czuć ludzie, którym my, w obcym państwie, w obcej kulturze i obyczajach, w jakiejś nowej dla nas sytuacji, próbujemy zrobić zdjęcie. Teraz wiemy, że to niekoniecznie musi wzbudzać ich aprobatę, a często może być zwyczajną wścibskością…
Jak wcześniej wspominałem, wstęp do wszystkich tureckich potencjalnych punktów na turystycznej mapie jest płatny. Nie mieliśmy co się dziwić, że nawet tu obowiązuje opłata za wejście i to wysoka. Jednak nie mogliśmy pojąć, że w tym świętym dniu osoba chcąca uczestniczyć w mszy również jest zobligowana do zapłaty. Nie mogliśmy się na to zgodzić… I udało się, używając polskich koneksji, weszliśmy do środka bezpłatnie.
W kolejnym dniu odwiedziliśmy miejsce pełne zorganizowanych wycieczek, również wielu polskich (warto się podłączyć i posłuchać przewodnika), które teoretycznie jest jednym z najlepiej zachowanych antycznych zespołów miejskich- Efez.
Wejście płatne jak do Hagia Sophia (25lir), bardzo skomercjalizowane miejsce, mnóstwo sprzedawców wszelkich bibelotów, ceny podawane w euro. Ale co by nie mówić, pomimo początkowego zawodu, ładnie poskładane starożytne i betonowe elementy tworzące tzw. ruiny robią wrażenie. Może nie poprzez to jak obecnie wyglądają, ale prędzej przez wyobrażenie jak to musiało kiedyś wyglądać. Warto przypomnieć sobie ze szkolnych podręczników style kolumn greckich i sprawdzić się w praktyce, wyobrazić sobie greckich mówców przemawiających do zgromadzonych ludu i myślicieli, zagłębić się w starożytnym rozumie, który zbudował miasto używając głównie kamienia, a potrafił w tym potwornym upale, w pomieszczeniach utrzymywać temperaturę 27-28stopni. Myślenie ułatwiło im wkuwanie się w zbocza, aby stworzyć amfiteatr mogący pomieścić 20tys. publiczność, konstruowanie skomplikowanej fasady budowli, której zawartość była kluczem do całego rozwoju- słynnej efezkiej biblioteki. W całym obszarze miasta ciężko uniknąć wszechobecnych tłumów, ale jednak największym przeciwnikiem jest potworny upał, po kilku godzinach doprowadzający do bólu głowy. Pomimo tego warto, szczególnie, kiedy to są pierwsze zwiedzane przez nas znaczące ruiny, nie wiemy czy kolejnym razem, w podobnym miejscu, zdecydowalibyśmy się na oglądanie podobnego miejsca.
Kolejny cel- Morze Egejskie. Lądujemy w Güzelçamlı, miasteczku gdzie zagranicznych turystów jak na lekarstwo, a większość stanowią tureckie rodziny i Turcy, posiadający niemieckie emerytury a tu spędzający swoją jesień życia. Trafiamy do domu pewnego Husajna, człowieka bardzo światowego, znającego podstawy polskiego, rosyjskiego, angielskiego i oczywiście niemiecki. W jego domu jesteśmy my- grupa 5 Polaków, jego niemieccy przyjaciele i pewna Rosjanka z dziećmi, o której słyszeliśmy, lecz ani razu nie widzieliśmy. Bardzo dziwna mieszanka, a jeszcze dziwniejsze było dwudniowe zniknięcie naszego gospodarza Husajna- gdy otrzymał od nas zapłatę za nocleg- a następnego dnia obudziła nas nad ranem policja, która przywiozła do domu pijanego jego niemieckiego znajomego- Uwe, wchodząc przez nasz balkon, ponieważ drzwi główne były zamknięte…i pytała gdzie jest Husajn? A Uwe ciągle krzyczał- Justine, Justine! Wyszliśmy do policjantów, bardzo się zdziwili widząc kolejnych orientalnych mieszkańców domu wariatów, a gospodarza ni widu ni słychu. Po miłej rozmowie z policjantami, stwierdziliśmy, co to za kraj gdzie policja zgarnia Cię pijanego z ulicy, a na dodatek odwozi jeszcze do domu i upewnia się, że nic ci nie grozi. I jeszcze jedno. Trzeba mieć gruby portfel, żeby w tym kraju się upić…
Wybraliśmy to miejsce, ponieważ chcieliśmy spędzić kilka dni w spokojnym, lecz atrakcyjnym miejscu i spróbować poleżeć na plaży- co po pierwszym dniu przestało być ciekawym, a bolącym od słońca zajęciem.
A Güzelçamlı jest bramą do odwiedzenia pełnego zieleni Półwyspu Dilek. Jest to jakby początek greckiej wyspy Samos (w najwęższym miejscu jest oddalona zaledwie o 2km od tureckiego wybrzeża!), która wskutek ruchów geologicznych oddzieliła się kontynentu, a wąski przesmyk zalały wody M.Egejskiego. Taka jest nasz teoria. Rzeczywiście Samos z półwyspu jest na wyciągnięcie reki, jak i greckie sieci komórkowe pozwalające zaoszczędzić na smsach do Polski:)
Sam Milli Park jest enklawą, do której prowadzi jedna droga z Güzelçamlı, a większość terenu jest nie osiągalna ze względu na stacjonujące tam wojsko, jak i po prostu brak dróg i ścieżek. Dla turystów dostępne są jedynie 4 zorganizowane plaże i jeden szlak przechodzący na wskroś góry i meldujący się na południu półwyspu. Wielką atrakcją byłby szlak prowadzący grzbietem półwyspu i przechodzący przez najwyższe wzniesienie o wysokości 1237m n.p.m., z widokiem na greckie wyspy i wody M.Egejskiego z trzech stron. Jednak takiej drogi brak.
Wzdłuż morza prowadzi 15km bardzo malownicza droga, łącząca wszystkie plaże. Nam najbardziej do gustu przypadła plaża nr 3, cicha, spokojna, a gdy przybędziemy rano to w niskiej cenie wstępu do parku, mamy możliwość skorzystania z drewnianych leżaków i palemek. Między plażami możemy poszukać bardziej dzikich miejsc, gdzie znajdziemy się tylko my, a okoliczne skały umożliwią skoki do czyściutkiej wody.
W Güzelçamlı znajduje się również tzw. jaskinia Zeusa, pół podziemna grota, wypełniona zimną wodą, będącą mieszanka słonej wody morskiej i słodkiego źródła. Miejsce idealne do ucieczki przed upałem, szczególnie nad ranem gdy nie ma tłumów, a nawet w nocy, gdy możemy poczuć się jak poszukiwacze drogi do wnętrza ziemi.
Jedziemy na południe, zderzyć się z nieprawdopodobnym upałem i wysokimi cenami, wykapać się w krystalicznie czystej wodzie w kurorcie z pierwszych stron przewodników- Ölüdeniz, słynnego ze fotogenicznej błękitnej laguny i pobliskiej góry Babadağ.
Czy nasze oczekiwania odnośnie tętniącego życiem kurortu, pełnego obcokrajowców się spełniły?
Jedno jest pewne- nie spodziewaliśmy się aż takiej komercjalizacji! Ceny podawane w funtach i euro, wieczorki z Premiership, wszyscy rozmawiają po angielsku i nie tylko, nocleg w kempingu w namiocie bez żadnych udogodnień 15lir, specjalni lekarze od angielskich przypadłości, mnóstwo naganiaczy już z daleka mówiących- Jak się masz? Ale są i plusy. Wieczorem gdy życie przenosi się na deptak, plaża jest prawie pusta, a woda zachęca do nocnych kąpieli w blasku księżyca. Warto wstać wcześnie rano, kiedy słońce jest schowane za potężnymi górami, pnącymi się ku górze już od linii brzegowej. A nocleg można spędzić za darmo, na plaży bądź na super suchym podłożu w okolicy nadmorskiego bulwaru. Tam życie toczy się do 3 nad ranem, a każdego ranka wypływają statki wycieczkowe na całodzienne rejsy po interesujących zakątkach w okolicy. Taka przyjemność za 8 h pływania nie jest droga, w zależności od pośrednika zaczyna się od 25lir za głowę. Ale dla osób, które pragną poskakać do wody, gdzie przy głębokości 20 paru metrów z łatwością widzimy dno, jest to nie lada gratka! Statek ma kilka stałych punktów gdzie przybija do brzegu i od tej pory zaczyna się istne szaleństwo! W zależności od pokładu (dolny zacieniony i górny na pełni słońca), wystarczy wstać, wejść na burtę i polecieć! Naprawdę polecieć, bo w zależności od pokładu jesteśmy 3 bądź 5m nad powierzchnią wody! Wydaje się, że dno jest tak blisko, ale wystarczy zanurkować i przekonać się jak zanurzona cześć naszego stateczku jest mała w stosunku do wody pod nią. Co by nie powiedzieć- o tym marzyliśmy i to był nasz jeden z głównych powodów podróży do Turcji:)
Przybijamy m.in. do słynnej hipisowskiej oazy – Butterfly Valley. Również tam pełni wrażeń spędzamy czas na oddawania skoków do wody z nadbrzeżnych skał. Kolejnym przystankiem jest maleńka, skalista wyspa (St Nicholas Island- czyżby chwyt marketingowy, sugerujący miejsce zamieszkania św.Mikołaja, który w rzeczywistości był mieszkańcem nie odległej aż tak Miry?), na której kiedyś żyli ludzie, pełna pozostałości po kamiennych domostwach i ciągów komunikacyjnych. Jakież jest nasze zaskoczenie gdy nawet tu, zwabieni tabliczką kierującą w stronę jaskiń motyli czy latarni na szczycie wyspy św.Mikołaja, w pewnym momencie jesteśmy zatrzymani przez panów siedzących przy prowizorycznym stole, oczekujących zapłaty za wejście! To już był szczyt! Ale dogłębnie pokazujący konsumpcyjne podejście do turystów w tak znanych kurortach. Jednak zawsze istnieją drogi dla tzw.”miejscowych” omijające przysłowiowe kasy…
Robią wrażenie pionowe niedostępne urwiska, wyrastające wprost z tafli wody. I to jakiej wody!
Całość wycieczki jest okraszona fastfoodowym obiadem i ciągłymi ofertami sprzedaży herbaty, lodów, piwa itd. Ale z własnym prowiantem na cały dzień starczy nam energii na dziesiątki skoków i moc wrażeń.
Jednak taki rejs nie jest najbardziej znaną atrakcją Ölüdeniz. A jest nią skok w tandemie z góry Babadağ!
To właśnie tu możemy niczym Daniel Craig w filmie Skyfall, skoczyć z 1700m n.p.m by po kilkudziesięciu minutach podniebnych ewolucji wylądować na bulwarze w Ölüdeniz. Jest to bardzo droga zabawa- w sezonie 130-160lir (220-260zł). Na początku widok ludzi lądujących na plaży wydawał się lekko snobistyczny- wszyscy tu to robią, dla nich taki wydatek to żadna kwota, w tandemie to pikuś itd.
Jednak ta krótka przygoda na pewno jest fantastycznym przeżyciem, ciągły widok rozemocjonowanych lądujących również nam się udzielił. Pomimo pustek w portfelu, doszliśmy do wniosku, że zawsze mamy magiczną kartę do bankomatu, a przebywać w tym miejscu, gdy jest taka okazja…już byliśmy zdecydowani. Zrobimy to!
Jednak los chciał inaczej, ponieważ mieliśmy dość napięty plan i musieliśmy zdążyć do Antalyi na samolot, nie było już miejsc tamtego dnia, a dopiero na kolejny i to na godz.15. Odpuściliśmy, ale wiemy, że musimy tam wrócić, najlepiej poza sezonem, bez kolejek, przy niższej cenie i lepszej przejrzystości powietrza, bo teraz w środku lata codzienna lekka mgiełka od parującej wody ogranicza widoczność.
Wyjazd na wypasie, więc i nieurealnione decyzje również wysokich lotów! (i pustości portfela)
Przemieszczamy się dalej wzdłuż wybrzeża, do Kaş, najdalej wysuniętej na południe miejscowości tej części Turcji. Po początkowym dramacie (kilkugodzinne autostopowanie w Fethiye), cierpliwość zostaje wynagrodzona i bezpośrednio trafiamy do Kaşu. A tam po wyjściu z auta, ukazuje się nam taki widok.
Jak znaleźć w Turcji, w nocy, w nieznanym mieście świetny nocleg z widokiem na miasto i morze, z użytkowym dachem, na którym możemy spędzić klimatyczne wieczory, za niską cenę, nie wysilając się zbytnio?
Wystarczy pójść na otogar i po prostu czekać… Jeszcze przyda się upartość i podstawy targowania, a oferty same do nas przyjdą. Siedząc obok dworca, w krótkim czasie, mieliśmy dwie propozycję „super” noclegów, najtańszych w mieście (oczywiście według zapewnień tańszych się nie znajdzie), z super widokami, możliwością przesiadywania na dachu itd. Za drugim razem, kiedy próbowaliśmy zbić cenę o połowę, oferent łapał się za głowę i mówił, że on na tym nawet straci. Chciał nas wziąć sposobem, mówiąc, że to już noc, nic nie znajdziemy, a tu niebezpiecznie. A my na to, że mamy namioty, wstajemy, zaczynamy iść, koleś podbiega i mówi- zgoda! Za około 30zł za głowę, mieliśmy „apartament” na ostatniej kondygnacji, wszystko pięknie, tylko o jednym zapomnieliśmy. Skoro to jest na samej górze, to słońcu nic nie przeszkadza. Przekonaliśmy się o tym dopiero kolejnego dnia, budząc się w szklarni!
Ale w końcu to wypasiony wyjazd!
Plaża, kąpiel, ucieczka przed słońcem, objadanie się winogronami i wieczorne posiady.
Jedziemy dalej! Już przedostatni punkt na naszej tureckiej mapie- Çıralı. 120km za Kaş i 80km przed Antalyą. W pobliżu tej miejscowości znajdują się Yanartaş czyli Ognie Chimery. Jest to miejsce wypływu naturalnego gazu ziemnego, który w kontakcie z tlenem ulega samospaleniu. Oczywiście najlepiej być tam wieczorem. Miały być tam dziesiątki miejsc z naturalnie spalanym gazem, który według wierzeń płonie nieprzerwanie od starożytności. Dziesiątków miejsc nie było, tylko kilkanaście. Ale wiele miejsc było jakby „wygaszonych”. Próbowaliśmy odpalić od jednych źródeł ogień i spróbować przenieść go na inny, aby sprawdzić czy to naprawdę jest wszystko naturalne. Wtedy pojawiał się tajemniczy głos pana z ciemności- No fire! No fire!, który tylko pogłębiał wiarę w naszą teorię spiskową o jakimś zbiorniku gazu w okolicy, który jest reglamentowany i pilnowany aby nie spalał się w zbyt dużej ilości ognisk. Tyle teorii, a jak jest w praktyce nie wiadomo. Najprawdopodobniej rzeczywiście jest to spalający się gaz ziemny, tylko miejscowi boją się o wygaśnięcie nie pewnego źródła dochodu, więc kontrolują liczbę ognisk w zależności od liczby turystów. Niektórzy traktują to miejsce bardzo piknikowo, smażąc kiełbaski i warzywa ma naturalnym gazie.
Plaża w Çıralı znana jest z żółwi Caretta caretta, które upatrzyły ją sobie jako miejsce składania jaj. W sierpniu współczułbym takiemu żółwiu, który lądując na jednej z nielicznych w miarę piaszczystych plaż, żeby złożyć upragnione jaja, nie mógłby zaznać spokoju i uciec od ludzkich aparatów. Nie widzieliśmy żadnych żółwi, pewnie czekają aż skończy się sezon.
We względu na upał, nie chcieliśmy spać w namiocie, wiec udało nam się spędzić nocleg na wygodnych legowiskach plażowego baru.
A o poranku, przy wschodzącym słońcu znaleźliśmy się w Jurassic Parku!
Stąd już ostatnia prosta do Antalyi. Destynacji większości czarterów z polskich lotnisk, miejsca, które dla niektórych jest jedynym kontaktem z Turcją oprócz nadmorskich plaż. Jest to bardzo nowoczesna Turcja.
Samo miasto charakteryzuje się corocznym 30% wzrostem liczby mieszkańców i biorąc pod uwagę liczbę zagranicznych przylotów na lotnisko w Antalyi, jest to trzecie najczęściej odwiedzane miasto po Paryżu i Londynie!
Jeśli myślimy o Turcji, morzu i plażach to myślimy właśnie w większości o Antalyi.
Stare miasto rzeczywiście jest bardzo klimatyczne, w porównaniu do ogromnych hoteli na obrzeżach. Paradoksem jest to, że w centrum tak słynnego kurortu nie ma plaży, za to bardzo charakterystyczny wysoki klif, który po kilku km nagle znika, przechodząc w ogromne piaszczyste plaże. W bliskiej okolicy miasta znajdują się 1500m szczyty, które robią ogromne wrażenie. Gdy trochę pochodzimy po mieście, uciekniemy od dzielnic stricte turystycznych, możemy znaleźć wiele tureckich drobiazgów i słodyczy w przystępnych cenach (my zakupiliśmy szklaneczki do çayu, jak i duże ilości samej herbaty, lokum i baklavę).
Jeśli chodzi o nocleg, również udało się znaleźć świetnie położony hostel na Starym Mieście, gdzie za około30zł mieliśmy tzw. apartament z nieodłącznym balkonem z widokiem na morze i góry.
Ostatnia kąpiel u podnóża klifu, ostatnie spacery i czas pożegnania z turecką przygodą.
Wylatujemy z Antalyi, w Stambule mamy kilkugodzinna przesiadkę i popołudniem lądujemy we Lwowie.
A tam bolesne zderzenie z temperaturą poniżej 20°C, a potem zepsuta marszrutka w drodze do Шегині. Ale szczęśliwie wieczorem lądujemy w Przemyślu na swojskim obiedzie. We Lwowie w sumie wylądowało minimum 14 Polaków, dla których lwowski Pegasus jest przysłowiowym tanim oknem na świat- jedni wracali z Teheranu, a drudzy z Kirgistanu.
Po połowie nocy spędzonej w najpiękniejszym polskim dworcu, rozpoczynamy 11h tułaczkę „kochanym PKP”.
Teoretycznie łatwiejsza w podróżowaniu i uporządkowana cześć Turcji za nami, teraz czas na Wschód…
Turcja – informacje praktyczne
Chcesz być na bieżąco i nie przegapić kolejnej dawki przygód z naszej podroży do Azji?
Może dasz się namówić i sam wyruszysz w nieznane. Odwagi!
Bądźmy w kontakcie:)