Rozpoczynając naszą podróż nie wiedzieliśmy że wylądujemy pod Himalajami, choć gdzieś tam głęboko takie myśli co rusz pojawiały się… nie wierzyliśmy, że tak nieosiągalny, majestatyczny Nepal okaże się realny. A jednak!
Płynąc z Iranu do Dubaju myśleliśmy:
– No dobra, Iran okazał się naprawdę tani, ba nawet dużo tańszy niż myśleliśmy, trochę zaoszczędziliśmy więc co teraz?
Z Dubaju można jakoś wrócić do Europy, wszyscy mówili po drodze – Oman jedzcie! Ok, nawet jak pojedziemy do Omanu to co potem?
– To może jednak puścimy się dalej na wschód?
– A gdzie? Może zobaczyć Himalaje?:)
Coś pięknego, tak po prostu powiedzieć –„zobaczyć Himalaje” a potem to zrealizować!
Decyzja podjęta – Nepal!
Wiedzieliśmy, że z Emiratów jest dużo lotów do Azji, bo całe Emiraty stoją Azją. Właściwie Azjatami, bez nich szejkowie dalej żyliby w namiotach na pustyni, nawet mając te same pieniądze co teraz, nie mieliby co z nimi zrobić.
Gdzie mieliby je wydać? Kto by zbudował wieżowce, drogi, sklepy, kto by wywoził śmieci, zajmował się remontami, leczeniem, uczeniem potomstwa… Dalej tkwiliby w namiotach, co rusz wędrując ze swoimi wielbłądami w poszukiwaniu wody…
I tak znaleźliśmy lot za 110 dolarów z Omanu do Nepalu! Air Arabia wita za pokładzie:)
Rozwiązał się automatycznie problem czy jedziemy do Omanu.
A ponieważ mieliśmy jeszcze przesiadkę w Ras Al Khaimah (w ZEA są jeszcze jakieś inne miasta poza Dubajem i Abu Dhabi i nawet można tam dolecieć z Katowic), gdzie byliśmy jedynymi pasażerami tranzytowymi szanownej Air Arabii, tam mieliśmy pierwszy kontakt z Nepalem. Ochroniarz na lotnisku zapytał – Katmandu?
– Tak Katmandu.
– Jestem z Nepalu. Annapurna?
– Tak.
– Mieszkam w wiosce obok szlaku:)
Byliśmy jedynymi bielszymi twarzami na pokładzie. I ze względu na nepali size chyba najwyższymi.
Każdy wracający do domu Nepalczyk miał ze sobą telewizor. Bo jak nie wrócić do himalajskiej wioski bez płaskiego telewizora?
Pierwszy raz od 2 miesięcy miało być chłodno, nie persko – arabsko, bardziej dziko i nieprzewidywalnie.
Czytaliśmy, że po kwietniowym trzęsieniu ziemi, Nepal jest głodny turystów bo bez nich ten kraj padnie, a turystów jest kilkakrotnie mniej niż przed trzęsieniem więc jest to super okazja zaznać spokoju na himalajskich szlakach. Ludzie pisali na marginesie o kryzysie paliwowym, wyższych cenach, trudnościach transportowych. Lepszego okresu na odwiedzenie Królestwa Himalajów nie mogliśmy znaleźć.
Po wylądowaniu mnóstwo biurokracji, zdjęcia, opłaty, kwitki, w końcu to komunistyczny kraj. Biedne lotnisko, kolejki na schodach… Byliśmy jednak zaskoczeni ilością turystów. Tu Amerykanie, tu Hiszpanie, tu Niemcy. Odznaczali się kolorowymi ciuchami i nowymi plecakami.
Wychodzimy z lotniska, oczywiście tłum taksówkarzy, jeden nas zagarnął i prowadzi do mini taksówki – nie dziękujemy idziemy pieszo – nie wierzy, pytamy przy aucie o cenę – dwukrotnie wyższa niż normalnie, za mniej mówi że nie pojedzie… Idziemy. Na teren lotniska i szeroko pojętej otaczającej go infrastruktury nie każdy ma wstęp. Idąc w stronę miasta, nic nie widać. Ciemno… Zimno. Zaczyna się.
Tu jakieś zasieki i żołnierze. A za płotem ludzie palący ogniska, smród palonych śmieci. Ciemno.Straszno.
Droga pusta. Nic nie ma. Kilka świateł migocze w oddali, jednak domów nie brakuje.
Tu też stoi kilka taksówek. Chłopaki nas dopadają i pytają co my tu robimy? Chcemy jechać na pewne skrzyżowanie, mówię nazwę, dziwią się po co? To nie Thamel, czyli tętniąca życiem dzielnica turystyczna.
Na skrzyżowaniu umówiliśmy się z naszym couchem, brak Internetu, powiedział ze nas znajdzie.
Jedziemy, żadnych aut. Zero świateł, wielkie dziury w drodze, ogniska, psy, tu ktoś się bije. Jest po 23, po ciemku całość wygląda jak apokalipsa. Jesteśmy trochę przerażeni.
Kierowca mówi, ze paliwo strasznie drogie, ciężko, trzęsienie ziemi a teraz paliwowy konflikt z Indiami. Gorzej być nie może.
Wysiadamy. Po tym wszystkim nie reaguję, jak nie wydaje skromnej reszty. Ciemno, straszno. Gdzie tu iść? Nikogo w okolicy. Nagle podbiega Aayakut i mówi:
– Hej to Wy?
-Chyba tak:)
Idziemy środkiem ciemnej ulicy, brak asfaltu, gdzieniegdzie ogniska. Dziwnie, bardzo dziwnie…
Aayakut studiuje budownictwo, pochodzi z bogatego domu jak na nepalskie warunki. Chociaż i on też ma przerwy w dostawach prądu i nie stać ich obecnie na zakup gazu do ogrzewania wody. A teraz nie studiuje, bo uczelnia zawiesiła zajęcia ze względu na trudność z dojazdem studentów na kampus. Do kiedy? Do odwołanie. I tak już od 3 tygodni.
Pierwszy raz jemy tradycyjnego nepalskiego dal bhata, czyli talerz z podziałem na sektory gdzie znajduje się dużo ryżu, mała miseczka zupy z soczewicy do polania ryżu, trochę ziemniaków z kalafiorem z wielką ilością carry i bezsmakowe zielone coś.
Rano budzi nas słońce, w dzień krajobraz nie wygląda tak przerażająco, robi się duszno chociaż poranek jest bardzo chłodny.
Idziemy na dach rozejrzeć się po okolicy, wszędzie różnokolorowe domy, zielone pola, słaba widoczność, zamulone powietrze. Kobiety w rzece robią pranie, ktoś ręcznie zajmuje się orką, tu jakiś wół z pługiem… Ten widok uświadomił nam, do jak biednego kraju trafiliśmy, czym są nasze zmartwienia do zmartwień Nepalczyków, byliśmy przecież w stolicy! I to nie daleko od centrum!
Poszliśmy na autobus do centrum, Aayakut mówi, ze trzeba czekać, pchać się i szybko wskakiwać na dach. Miejsc w środku na pewno nie będzie.
Pierwszy raz widzimy mnóstwo ludzi w maskach na twarzach, powietrze jest ciężkie od smrodu palonych śmieci.
Wskakujemy na dach, trzeba się schylać pod nisko zawieszonymi kablami telefonicznymi i konarami drzew. Jak dla nas jest to wielkie przeżycie, frajda nieosiągalna w naszym pełnym przestróg i zasad bezpieczeństwa świecie, dla Nepalczyków smutna rzeczywistość. Po drodze mijamy wielkie kolejki do stacji benzynowych zarządzanych przez policje i zbliżamy się do centrum Katmandu. Ludzi przybywa, jest ich więcej i więcej, zaraz mnóstwo i nie uświadczysz skrawka ziemi bez ludzkich stop. Zagęszczenie bardzo nie europejskie.
Zeskakujemy i idziemy w stronę Durbar Square – jednego z najbardziej znanych placów Katmandu, znacząco zniszczonego podczas trzęsienia ziemi. Wiele świątyń zbudowanych głównie z drewna zostało zniszczonych, inne są prowizorycznie powzmacniane. Przetrwała m.in. świątynia Kumari.
Kumari to żyjąca bogini, 4 letnia dziewczynka, dziewica. Zostaje wybrana wśród członków kasty złotników, posiada m.in. odpowiedni kształt paznokci, długie palce, płaskie stopy, pierś „podobna do lwiej”, szyja „jak muszla morska”, mały język, czysty i poważny głos, długie rzęsy, połyskująca skóra, sztywne włosy kierujące się na prawo. Po wielu próbach potwierdzających odwagę i zdrowie oficjalnie zamieszkuje w pałacu Kumari Ghar. Od tej pory opuszcza pałac tylko podczas religijnych uroczystości, jest chroniona przed jakimkolwiek skaleczeniem, które automatycznie kończy jej „boską karierę”. Żywot współczesnej bogini nie jest łatwy:
– nie ma opieki lekarskiej (bogowie nie chorują),
– nie musi się uczyć (jest wszechwiedząca),
– nie spotyka się z rówieśnikami, nie bawi,
– nie musi chodzić, jest noszona (bogowie nie dotykają ziemi).
Podczas pierwszej miesiączki bogini Taledźu opuszcza ciało dziewczynki, kumari kończy swój niebiański żywot i powraca do śmiertelników.
W Katmandu trzeba brać poprawkę na założony czas przejścia z jednego miejsca do drugiego. Około 30% w górę. Na ulicach jest tak dużo ludzi, że nie da się szybko iść. Raz musieliśmy zawrócić z jednej uliczki, bo nie sposób było się przebić. Ludzie stali, kolejni napływali, tłamsili się, zagęszczenie wzrastało, z przodu coś blokowało dalszy uliczny krwiobieg, gęsto, gęściej i nic… musieliśmy zawrócić.
Gołym okiem nie widać wielu znaków minionego trzęsienia ziemi. Widzieliśmy jedynie kilka starych, murowanych budynków leżących w gruzach. Największe wrażenie zrobiła jednak wieża widokowa, a raczej podstawa, która z niej została. Niestety podczas trzęsienia ziemi w jej murach znajdowało się kilka osób…
Kierując się w stronę dzielnicy turystycznej – Thamelu, tłum przerzedzał się, zrobiło się ciszej, zaczęły pojawiać się sklepy turystyczne ze sprzętem i pamiątkami. Thamel to jedno z dwóch turystycznych serc Nepalu, drugie to Lakeside w Pokharze. W pewnych momentach na ulicy było więcej kolorowo – turystycznie ubranych obcokrajowców niż Nepalczyków!
Pub z muzyka na żywo i meczami Premiership, supermarket!, tzw. german bakery (jedne z kilku piekarni w Nepalu), agencje turystyczne, punkty foto i ksero.
Wszystko czego może zapragnąć zachodni turysta. Może przyjechać do Nepalu z niczym i na obszarze kilku uliczek zaopatrzyć się w sprzęt turystyczny od stop do głów, wynająć tragarza, który przez wiele dni będzie nosił jego majątek na plecach, przewodnika wskazującego drogę za 17 dolarów dziennie, skorzysta z wifi i napije się Heinekena.
Każdy budynek na Thamelu jest hotelem, od 4-5 dolarów za pokój. Miejscowe jedzenie od 1 dolara do drogich zachodnich przysmaków. To tu wiele osób spędza połowę swojego pobytu w Nepalu, to tu człowiek myśli – gdzie te Himalaje?
Prawie na wyciągnięcie ręki! Kilka razy w roku wyłaniają się z chmur i zanieczyszczeń, uzmysławiając, że to Królestwo Himalajów.
W 2 dni zakupujemy termos, ciepłe rękawiczki, tanie podróbki kurtek puchowych, załatwiamy pozwolenia na treking (haracz dla elity rządzącej), robimy słodyczowe zapasy i wyruszamy na początek około 15 – 18 dniowego, 200 km szlaku dookoła Annapurny.
Zdecydowana większość turystów jedzie do Pokhary czy na początki szlaków tzw. tourist busami. Droższe, trochę wygodniejsze, odjeżdżające spod Thamelu. Inne podobno nie jeżdżą, bo kryzys. Podobno… W krajach jak Nepal oznacza to, że są dla miejscowych tylko trzeba się trochę natrudzić aby je znaleźć i zmieścić się w środku.
Idziemy 2km na dworzec, skąd podobno odjeżdżają autobusy do oddalonego o niecałe 200km Besishar. A na miejscu chaos, wszystko po nepalsku, brak białych gęb. Zgarnia nas jakiś chłopak, tak jedzie tam i tam, wsiadajcie. Kiedy odjazd? Zaraz (odjeżdżamy za godzinę).
Mamy miejsce, nie za dużo tego miejsca, plecaki lądują w zakratowanym schowku pod podwoziem, jedziemy!
Jeszcze krążymy 1,5h po Katmandu zbierając ludzi z różnych miejscówek. Dziwnie to wygląda, podjeżdżamy w jakieś miejsce, chłopak / ogarniacz / konduktor nawołuje ludzi, ktoś podchodzi coś pyta, jedno wchodzą, inni odchodzą, ktoś wskakuje na dach – tak, tak siedzimy w środku:) – na pewnym skrzyżowaniu wszystkie busy przesuwają się bardzo powoli wzdłuż chodnika pokrzykiwani przez gestykulujących policjantów, każdy się drze w niebo głosy, ślamazarnie toczymy się do przodu, chłopak wręcza cichaczem łapówkę stróżowi prawa, ktoś wsiada, ktoś wysiada. Jesteśmy pełni, jeszcze pierwszy postój na jedzenie i picie i opuszczamy Dolinę Katmandu. Teraz w góry, na przełęcze i serpentyny, jedziemy najważniejszą drogą Nepalu, która najlepiej świadczy o nim samym, jest takim Nepalem w pigułce. Ilość zakrętów, podjazdów, dziur i zwężeń. Prędkość szalonych kierowców, pokrzykiwania ludzi z dachu. W słońcu gorąc, w cieniu chłód. Wszędzie ludzkie twarze pełne trudów nepalskiego życia.
I my w tym całym zamieszaniu. Nie jesteśmy zaskoczeniem. Tu turystów widzą już od dziesiątek lat, od hipisów wszystko się zaczęło. Przywykli, czasami nawet nie spojrzą.
Czasami się uśmiechną, zagadają, czasami wyciągną rękę po podarunek.
Tu tak naprawdę zaczynamy naszą przygodę z Nepalem, podczas 8 godzinnej jazdy, po której człowiek marzy tylko o ucieczce od zgiełku, spalin i hałasu.
Udało się! Rozpoczynamy wędrówkę. Annapurna Circuit czas zacząć!
Chcesz być na bieżąco i nie przegapić kolejnej dawki przygód z naszej podroży do Azji?
Może dasz się namówić i sam wyruszysz w nieznane. Odwagi!
Bądźmy w kontakcie:)